A dusze giną...

Autor tekstu
o. Michał Nowak
We wczesnej młodości znałem kapłana, który zwykł był powtarzać powyższe słowa bardzo często. Niestety, choć wypowiadał je z wielka powagą, to najczęściej czynił to w zupełnie nieadekwatnych sytuacjach - na przykład wsiadając na rower i udając się na wycieczkę. Brak spójności pomiędzy słowem, a działaniem owego prezbitera był długo źródłem mojego zakłopotania. Nie potrafiłem złapać związku...

We wczesnej młodości znałem kapłana, który zwykł był powtarzać powyższe słowa bardzo często. Niestety, choć wypowiadał je z wielka powagą, to najczęściej czynił to w zupełnie nieadekwatnych sytuacjach - na przykład wsiadając na rower i udając się na wycieczkę. Brak spójności pomiędzy słowem, a działaniem owego prezbitera był długo źródłem mojego zakłopotania. Nie potrafiłem złapać związku... 

Dziś, kiedy sam jestem księdzem, mam co najmniej kilka teorii, które mogłyby wytłumaczyć podobne zachowanie. Ale nie o nich chce dziś pisać. Broń Boże, nie zamierzam też oddawać się krytyce moich braci kapłanów. Chodzi raczej o te słowa, które zapadły we mnie wówczas głęboko. Tak głęboko, że myślę o nich często i często je wypowiadam, choć w zgoła innych kontekstach, niż opisany powyżej. Dusze (a w domyśle ludzie, bo przecież nie jesteśmy tylko duszami wędrującymi po drogach tego świata) wciąż są w niebezpieczeństwie, które polega przede wszystkim na tym, że nie mają świadomości potęgi Bożej miłości, która jest dla nich, na wyciągnięcie ręki. Co więcej, współczesny świat, w którym przyszło nam żyć, zdaje się nie być zainteresowany niwelowaniem tego niebezpieczeństwa, ale, śmiem twierdzić, zdecydowanie je pogłębia. Pozwolę więc sobie dziś wspomnieć o kilku kwestiach związanych z kapłańskim życiem i posługiwaniem, które mogą według mnie stać się "pomocą dla dusz". Nie twierdzę, że wymienione przeze mnie są jedynymi, ba, nie ośmielę się nawet uznać ich za najważniejsze, ale są to kwestie, co do których osobiście jestem głęboko przekonany, a na potwierdzenie ich wartości mogę przywołać w mojej pamięci niejedno ludzkie świadectwo. Dlatego nie traktuję tego artykułu jako zamkniętego poradnika, czy kompendium wiedzy na temat "Jak ratować dusze", ale jedynie jako pewien przyczynek do dyskusji nad celem i wartością kapłańskiego posługiwania, który Sobór Watykański II definiuje w ten sposób: Celem zatem, do którego zmierzają prezbiterzy przez posługę i życie, jest chwała Boga Ojca w Chrystusie. Chwała ta polega na tym, że ludzie świadomie, dobrowolnie i z wdzięcznością przyjmują dzieło Boże dokonane w Chrystusie oraz okazują je w całym swoim życiu. Prezbiterzy zatem, czy to oddając się modlitwie i adoracji, czy głosząc słowo, czy składając Ofiarę eucharystyczną i udzielając innych sakramentów, czy też wykonując inne posługi dla ludzi, przyczyniają się zarówno do pomnażania chwały Bożej, jak i do wzbogacenia życia Bożego w ludziach. (Dekret o posłudze i życiu prezbiterów Presbyterorum ordinis, 2)

Habit

Być może zdziwi was, że rozpoczynam od prostego i skądinąd zewnętrznego znaku. Piszę o habicie, bo jestem franciszkaninem, więc z tym znakiem obcuję na co dzień. Znak - jego zadaniem jest zawsze wskazywać na rzeczywistość, którą oznacza. A co oznacza? Każdego dnia, zakładając go po raz pierwszy wypowiadam modlitwę: Niech mnie Pan oblecze w nowego człowieka, który został stworzony przez Boga w sprawiedliwości, świętości i prawdzie. Amen. Kiedy przepasuję sie franciszkańskim sznurem, mówię: Niech Pan mnie przepasze paskiem czystości, wygasi ogień zmysłowości, aby pozostała we mnie cnota wstrzemięźliwości i czystości. Amen. Przy zakładaniu kaptura: Niech Pan włoży na głowę moją kaptur zbawienia, abym umiał zwalczać pokusy szatana. Amen. Znak, który wskazuje na moją relację  z Nim, na moją przynależność do Niego, na moje całkowite oddanie. Na moją tożsamość. Habit to znak dla świata, ale przede wszystkim dla mnie samego. Znak tego, kim jestem.

            Bardzo do niego tęskniłem. Na długo przed wstąpieniem do zakonu. Szczerze chciałem go nosić. Przeżywałem i przeżywam wielki ból uświadamiając sobie, że to znak, który nader rzadko pojawia się dziś w przestrzeni publicznej. Błogosławię w tym momencie wszystkim siostrom zakonnym, które konsekwentnie go noszą. Z nami, mężczyznami, jest znacznie gorzej. Przyczyn tego stanu jest pewnie tyle, ile ludzi. Jedno wiem. Ten znak jest nadal ważny. A może nawet ważniejszy dziś, niż dawniej.

            Decyzje o tym, że będę nosił habit najczęściej, jak się tylko da podjąłem na nowicjacie i z radością stwierdzam, że po piętnastu latach życia zakonnego ona się we mnie nie zmieniła i staram się ją realizować z żelazną konsekwencją. Na tę decyzję wpłynęło wiele czynników, przemyśleń i... jedno spotkanie. Jako nowicjusze spacerowaliśmy po Gdańsku. Rzecz jasna w habitach. Podczas tego spaceru spotkaliśmy młodą kobietę. Taką przysłowiową "matkę Polkę", która z siatkami zakupów zapewne wracała z pracy. Widząc nas zatrzymała się, odstawiła siatki i powiedziała ważne słowa - ojcowie, dziękuję, że jesteście w habitach, nawet nie wiecie jakie to dla nas, świeckich jest ważne. Chwyciła za swoje sprawunki i poszła dalej. A ja... do dziś jestem pod wpływem tych słów.

            W czym upatruję wartości habitu? Moim skromnym zdaniem może on stać się źródłem refleksji. A budzenie refleksji o rzeczach Bożych we współczesnym świecie uważam za zadanie niebagatelne. Mój habit to takie "kazanie bez słów". Dawno już stwierdziłem, że jeśli ktokolwiek widząc mnie w habicie postawi sobie jakiekolwiek pytanie "duchowe" - nawet tak banalne jak: dlaczego ten facet to robi, dlaczego chodzi tak ubrany?, to cel zostanie osiągnięty.

            Nie jest to zadanie proste, bo i habit wzbudza dziś różne, czasem skrajne emocje. Ale emocje są domeną ludzi żywych. Wierzę, że za nimi może przyjść refleksja. A refleksja czasem przeradza się w pytania. "Czasem" to za mało powiedziane. "Bardzo często" przeradza się w pytania. Mam przed oczami niezliczoną ilość sytuacji, w których mój habit sprowokował rozmowę. Rozmowę, która niejeden raz zakończyła się spowiedzią. I choć czasem udanie się gdzieś w habicie jest naprawdę wymagające, to mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że nigdy, ale to nigdy nie doświadczyłem sytuacji, w której poczułbym się naprawdę zagrożony z powodu noszenia tego znaku.

            Nie przekonują mnie więc żadne argumenty, które niczym zgrana płyta są podnoszone dla uzasadnienia pozostawienia habitu w domu. Święty Franciszek widział w tej szacie krzyż, którym się przyodziewał, a krzyż to zawsze jakaś forma ofiary. Ofiary niemałej. I to jest element, który będzie sie przewijał jeszcze nie raz. Jeśli jako kapłan chcę głosić miłość Boga, jeśli chcę pomagać moim braciom w wierze i tym, którzy jeszcze tej wiary nie odkryli, to musze decydować się na ofiarę. Muszę ją zakładać i muszę świadomie w nią wchodzić. Jak w habit. Codziennie. To są tak zwane "koszta zwyczajne", bez których moja pomoc, jeśli w ogóle się dokona, będzie po prostu niepełna.

            Wiem, kim jestem i wiem, do Kogo należy moje życie... Powtarzam sobie te słowa zawsze, ilekroć muszę zdecydować w jakim stroju wychodzę "do świata". Kościół dał mi prosty znak ewangelizacyjny. Jeśli z niego nie umiem skorzystać, to jak będę korzystał z innych? Modląc się o odwagę dla siebie, zachęcam do niej również młodych braci kapłanów - bądźcie dumni z przynależności do Niego i dawajcie temu świadectwo nosząc tę szatę, którą przecież od Niego otrzymaliśmy.

Ambona

            Lud Boży jednoczy się przez słowo Boga żywego, wymagane z całą słusznością z ust kapłanów. Ponieważ zaś nikt nie może być zbawionym jeśli by wpierw nie uwierzył, prezbiterzy, jako współpracownicy biskupów, mają przede wszystkim obowiązek opowiadania wszystkim Ewangelii Bożej, aby wypełniając nakaz Pana: "Idąc na cały świat, głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu" (Mk 16,15), tworzyli i pomnażali Lud Boży. Przez zbawcze bowiem słowo rodzi się wiara w sercach niewierzących, a w sercach wierzących rozwija; dzięki niej powstaje i wzrasta wspólnota wiernych, według słów Apostoła: "Wiara ze słuchania, a słuchanie przez słowo Chrystusowe" (Rz 10,17). Prezbiterzy są więc dłużnikami wszystkich, aby się dzielić z nimi prawdą Ewangelii, którą się cieszą w Panu. (Presbyterorum ordinis 4)

            "Mają przede wszystkim obowiązek opowiadania" - te słowa  z powyższego fragmentu soborowego dokumentu robią na mnie duże wrażenie. Dodaję do nich od siebie - mają zaszczyt, przywilej, łaskę przepowiadania. Bo te pytania, o których pisałem wyżej, te, które się rodzą w ludzkim sercu, domagają się odpowiedzi. Bóg ją ma. I chętnie jej udziela przez usta swoich kapłanów. Oczywiście wtedy i tylko wtedy, jeśli owi kapłani z Nim w tym dziele współpracują.

            Jest to jeden z najbardziej przeze mnie kochanych sposobów służby. Ważny. Tym ważniejszy, że standardowe "kazanie", w którym jako słudzy Boży mamy dać duchowy pokarm i antidotum na "katechezę tego świata" naszym braciom trwa około 15 minut, podczas gdy telewizor (w którym łatwiej znaleźć wszystko, co sprzeczne z przesłaniem Jezusa, niż Jego słowo) gra w polskim domu przeciętnie trzy i pół godziny dziennie. Jak wielkie to zadanie i odpowiedzialność z naszej strony! Ale, powiedzmy sobie szczerze, bardzo często i niedzielne oczekiwania słuchaczy są wielkie. I dobrze. Takie właśnie powinny być. Czy te oczekiwania spotykają się z właściwą odpowiedzią z naszej strony?

            Pozwolę Czytelnikom odpowiedzieć sobie na to pytanie. Wiem jedno. Bóg i Jego Ewangelia jest czymś absolutnie fascynującym. Jeśli sam to odkrywam, to zupełnie zrozumiałe jest, że chcę to głosić całemu światu. A Kościół nie tylko daje mi taką możliwość, ale wręcz mnie do tego zobowiązuje. Błogosławię Pana za zwyczaj obecny w naszych franciszkańskich kościołach - codzienna, krótka homilia. O dziwo, nie zauważamy "odpływu" wiernych zniechęconych wydłużaną przez to Eucharystią. Posługa Słowa, jeśli jest pełniona gorliwie, z zaangażowaniem, przyciąga słuchaczy. To zupełnie niezwykłe patrzeć na twarze ludzi, które się rozjaśniają pod wpływem słyszanego słowa! To nieprawdopodobne, kiedy przychodzi po kazaniu ktoś i mówi - dziękuję, tego mi było trzeba, trafił ojciec w dziesiątkę, to słowo było do mnie... To absolutnie wyjątkowe mówić coś na ambonie, a potem w konfesjonale obserwować serce ludzkie, które zamienia się w wosk pod wpływem zasłyszanego słowa! Duch Święty potrafi działać rzeczy niezwykłe. A my możemy mieć w nich swój udział.

            Nie jest to łatwe, bo wymaga nie tylko technicznego przygotowania, ale przede wszystkim życia słowem Bożym. Ktoś, kto odprawia codzienne poranne rozmyślanie, nie będzie miał żadnego problemu z wygłoszeniem wieczornej homilii. Słowo w nas dojrzewa, a Pan karmi naszych słuchaczy jego owocami. Karmimy tym, czym sami żyjemy... Jeśli swojego głodu słowa nie zaspokajam, to i cudzego nie zaspokoję. Jeśli próbuję łaskę "opowiadania wszystkim Ewangelii Bożej" zrealizować odczytując cudze refleksje wydrukowane naprędce z internetu, to moi słuchacze wyjdą głodni... A z czasem przestaną wierzyć, że słowo głoszone przez duszpasterza może ten ich głód zaspokoić. A nie spożywając - obumierają... I kogo Pan o to zapyta na swoim sądzie? Drżę na samą myśl...

            To kosztuje... Bo tyle innych zajęć, bo tyle obowiązków, bo świat tak pędzi. Ale jeśli ja, jako kapłan Boży, nie nauczę się odróżniać rzeczy ważnych od ważniejszych, to nie tylko nie pomogę, ale mogę wręcz zaszkodzić. Gdy rozważam ten wątek naszej posługi, słowa - "a dusze giną" brzmią szczególnie wyraźnie w moich uszach. Może również dlatego studiuję homiletykę (kaznodziejstwo). Z radości, że mam tak wielki dar, tak wielką łaskę, że mogę głosić i z poczucia odpowiedzialności... Żeby nie ginęli z głodu, ci którzy ufają mi, że ich nakarmię...

Konfesjonał

            Podobnie w udzielaniu sakramentów łączą się z intencją i miłością Chrystusa; czynią to zwłaszcza wówczas, gdy okazują gotowość szafarstwa sakramentu pokuty, bezwarunkowo i zawsze, ilekroć wierni rozumnie o to proszą. (Presbyterorum ordinis 13)

            "Bezwarunkowo i zawsze". O, to kosztuje dużo... Zwłaszcza wówczas, gdy spieszę się do jakiejś innej pracy, czy posługi. Doświadczyłem tego niedawno zmierzając na zajęcia uczelniane. Na ulicy, tak po prostu, podeszła do mnie młoda kobieta i spytała, czy mógłbym ją wyspowiadać (zawsze podziwiam w ludziach tak wielką odwagę). Naprawdę się spieszyłem... Ale niczym grom z jasnego nieba pojawiła się we mnie myśl - przecież nie wiem dlaczego mnie prosi. Może stało się coś, co sprawia, że trzeba tego dokonać teraz. Może przysyła ją sam Jezus. Może nastąpiła jakaś zmiana, która nie pozwala jej czekać. Co więcej, nie znam przyszłości. nie wiem co jej pisane. A gdyby miała za chwile odejść do domu Ojca? Bez spowiedzi? Zreflektowałem się natychmiast i... spóźniłem się znacząco. Ale przecież są sprawy ważniejsze, niż obecność na wykładzie...

            Zawsze zachwycali mnie "męczennicy konfesjonału". Fascynowała mnie posługa świętego Ojca Pio, czy Jana Marii Vianey'a. Godzinami słuchali spowiedzi. Nie ukrywam, że to było moje największe marzenie związane z kapłaństwem. Nie czekałem tak na sprawowanie pierwszej Eucharystii, jak na pierwszą posługę w konfesjonale. Pamiętam ją bardzo dokładnie do dziś. Po latach mam też za sobą wielogodzinne posługi w tym niezwykłym miejscu. Ile to kosztuje, wie tylko ten, kto kiedyś spowiadał. Do konfesjonału nikt nie przychodzi się chwalić, a ksiądz, niczym słuchawka telefoniczna - przekazuje wiadomości w dwie strony. W odróżnieniu jednak od słuchawki - żyje, czuje, przeżywa...

            Myślę sobie, że w tym miejscu, jak nigdzie indziej objawia się aspekt walki o dusze. A to oznacza, że żadna ofiara nie jest zbyt wielka. Jeśli mocą Chrystusa wskrzeszam umarłych duchowo, to moje zdrętwiałe nogi i wygniecione siedzenie naprawdę nie mają tu większego znaczenia. Jak tu narzekać na niewygodę, na to, że ktoś przyszedł nie w porę, na to, że nie spowiadał się wystarczająco głęboko...? Z wielkim zawstydzeniem muszę wyznać, że i mnie czasem takie utyskiwanie się zdarza. A przecież ten człowiek szuka życia!!! On przyszedł, bo gdzieś, w najgłębszych zakamarkach jego duszy tli się jeszcze wiara, że jeśli ktoś, coś dla niego może zrobić, to tylko Jezus... A ja? Mam odłożyć wskrzeszanie na później tylko dlatego, że właśnie oglądam mój ulubiony program w telewizji? Mam odmówić dlatego, że jeszcze nie zdążyłem zjeść obiadu? Mam powiedzieć - przyjdź później, bo ja tak chcę? Jeśli nie podejmę tej walki o duszę, jeśli nie złoże tej ofiary, to jakbym mówił Jezusowi - pomyliłeś się... Powinieneś mnie stworzyć do czego innego, bo to, do czego mnie wzywasz nie jest dla mnie. Obiad, program telewizyjny, moje "widzimisię" są dla mnie ważniejsze, niż posługa w Twoje imię...

            Ale przecież On się nie pomylił... On mi zaufał... On mnie powołał... On mnie wyposażył... Nie wolno mi zdezerterować. Bo... dusze giną! A ja mam im pomagać - bezwarunkowo i zawsze!

Asceza

            Jako rządcy wspólnoty pielęgnują ascezę właściwą pasterzowi dusz, zrzekając się własnych wygód, nie szukając tego, co dla nich jest użyteczne, lecz tego, co służy wszystkim, aby byli zbawieni, zawsze postępując naprzód ku doskonalszemu wykonywaniu dzieła duszpasterskiego i gdzie byłoby to potrzebne, gotowi do wejścia na nowe drogi duszpasterstwa, pod kierownictwem Ducha miłości, który tchnie, kiedy chce. (Presbyterorum ordinis 13)

            Nie ukrywam, że na zamieszczenie tego ostatniego punktu, poza dokumentem soborowym i osobistą intuicją, wpływ miała książka, którą niedawno przeczytałem, zatytułowana "Bracia z Bronksu". Opowiada ona o powstałej współcześnie, nowej gałęzi zakonu franciszkańskiego, nazywanej Franciszkanami Odnowy. Powstali pod koniec ubiegłego wieku w Nowym Jorku w najbiedniejszej dzielnicy i tam, wobec najuboższych głoszą Ewangelię. Jestem wstrząśnięty tą lekturą, bo owi bracia dowodzą mi, franciszkaninowi, że współcześnie jest możliwe życie dokładnie w taki sam sposób jak święty Franciszek. Doświadczać losu ubogich, to cos więcej, niż tylko mówić o potrzebie ubóstwa. Może więc ta lektura przyczyni się do mojego osobistego nawrócenia. Zresztą wszystkim ją polecam. Jest niezwykła w swej prostocie.

            Piszę o tym, bo nasza, kapłańska asceza, choćby w najmniejszym wymiarze, z pewnością może przyczynić się do ratowania dusz. Posługa i modlitwa wzmocniona wyrzeczeniem i ofiarą są naszemu Ojcu w niebie szczególnie drogie. Co jest jednak niezbędne, żeby wejść na tę drogę? Wydaje mi się, że tylko jedno. Prawdziwa miłość do tych, którym służymy. Z tej miłości nieustannie staram się rozliczać przed Bogiem i przed samym sobą. Łatwo przychodzi mi kochać t ch, którzy z ochota korzystają z mojej posługi. Łatwo składać ofiarę, kiedy widać, że jest przyjęta, doceniona, nagrodzona wdzięcznością. Znacznie trudniej jednak, kiedy daję, a nie ma komu wziąć. Znacznie trudniej, kiedy daję, a ktoś szydząc odrzuca. Niełatwo, kiedy zamiast zwykłego "dziękuję" pojawia się postawa roszczeniowa i pełne gniewu zdziwienie, że nie mogę dać więcej. A przecież to też są adresaci mojej miłości. Powinni być. Przecież za nich również umarł Chrystus i do nich również mnie posłał.

            Czasem, żebym mógł zrealizować moja posługę, musze z czegoś zrezygnować. Także z czegoś, do czego mam prawo, co mi się należy. Z wakacji, z wolnego popołudnia, z dłuższego spania, ze spotkania z przyjaciółmi, z kinowego seansu... W miłość wpisana jest rezygnacja. Z miłością nierozłącznie związana jest asceza. Ona paradoksalnie jest darem dla mnie samego. Jeśli potrafię się samoograniczać, Bóg może się mną posługiwać również w "misjach ekstremalnych", ponieważ do "wszystkich warunków jestem zaprawiony" (Flp 4,12). Moje wolne serce będzie wówczas jeszcze głośniej rozbrzmiewało echem słów - a dusze giną... I NIGDY nie pozostanie na nie obojętnym...