Potrzeba kochania

Autor tekstu
Rigoldi Gino
Na ostatnim Synodzie kleru ambrozjańskiego, który odbył się w 2009 roku w seminarium w Seveso S. Pietro, wielu prelegentów żaliło się na trudności, jakie księża odczuwają we współpracy ze sobą. Po wielokroć padł termin „samotność”, by wyrazić własną kondycję w obliczu trudności duszpasterskich i złożonej sytuacji politycznej i społecznej.

Na ostatnim Synodzie kleru ambrozjańskiego, który odbył się w 2009 roku w seminarium w Seveso S. Pietro, wielu prelegentów żaliło się na trudności, jakie księża odczuwają we współpracy ze sobą. Po wielokroć padł termin „samotność”, by wyrazić własną kondycję w obliczu trudności duszpasterskich i złożonej sytuacji politycznej i społecznej. 

Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że chodzi przede wszystkim o trudności organizacyjne, logistyczne, ale w rzeczywistości, jeśli wsłuchać się dobrze w słowa i przyjrzeć się zachowaniom osób, sądzę, że nie będzie błędnym założeniem przyjąć, że wielu mówiło o samotności także osobistej, ludzkiej, o głębokim cierpieniu, które niekiedy było wyrażane wprost.

Niech potwierdzeniem tego stanu rzeczy będą moje odwiedziny w wielu parafiach, do których jeżdżę, by rozważać kwestie wychowawcze razem z księżmi, z rodzicami, z młodymi, i często na zakończenie jestem zapraszany „na kawę i pogaduszki”. Główny temat rozmowy prawie zawsze wiąże się z trudami wspólnej pracy pomiędzy księżmi, z brakiem wspólnoty kapłańskiej. Na pytanie, z kim żyjesz, i czy we wspólnocie parafialnej istnieje dobra współpraca, otwiera się przestrzeń niezadowolenia, często bólu, wyrażanego na tysiące sposobów, czasem oskarżycielskich, czasem samoobciążających. Kiedy potem nadchodzi odpowiedź, że „miłość Boża mi wystarcza”, wówczas sygnał o przytłaczającej samotności, pojmowanej jako nieuniknionej i nieprzezwyciężonej, staje się wyraźny.

Ludzie o rozległych relacjach aż do pory kolacji, czasem i po, zostają sami w domach w towarzystwie wspomnień, książki lub telewizji. W mieszkaniach sterylnych, uporządkowanych, pustych. Wielkim cierpieniem napełniali mnie, stawiając mnie wobec trudnych pytań, niektórzy zaprzyjaźnieni księża, którzy popadli w głęboką i długotrwałą depresję po śmierci wiekowych matek. Osieroceni i samotni. Dla celów kronikarskich warto odnotować, że większość prób wspólnotowego życia księży kończyła się w ciągu paru miesięcy. Jestem absolutnie przekonany, że należy rozpocząć dyskusję nad życiem uczuciowym księży, zakonników i zakonnic, bowiem uczuciowość przynależy do normalności życia każdej osoby, ponadto, dobre umiejętności nawiązywania kontaktów, a zwłaszcza przyjaźni, są zwyczajną potrzebą nie tylko dla zachowania równowagi w życiu u wszystkich, w tym także księży, ale także stanowią zapowiedź pogody ducha w relacjach i w życiu parafialnym.

Jako pierwszy krok w refleksji, postarałem się zastanowić nade mną samym, nad motywacjami, które mnie popychają do pracy z młodzieżą, do głoszenia Słowa i życia Jezusa Chrystusa. Pierwszym i nieodzownym źródłem jest modlitwa, pełne czułości poszukiwanie oblicza Pana i stałe wsłuchiwanie się w Jego Słowo. Siedząc w moim pokoju czy w kościele, czuję się tak, jakbym znajdował się w towarzystwie uczniów i wraz z nimi przyglądał się działalności Jezusa i jego dawnemu słowu, dzisiaj wciąż żywemu i silnemu.

Drugim obok modlitwy źródłem jest zgodność z Wielkim Przykazaniem Miłości, dzięki któremu wiem, że moja energia i moja nadzieja, a także umiejętność mierzenia się z trudnościami, są związane z faktem życia i współpracowania z wieloma osobami, które są moimi przyjaciółkami i przyjaciółmi, z uczuciami, które rodzą się z otwartości na drugiego człowieka, z ciepła miłowania się nawzajem.

Dla mnie te relacje są siłą napędową życia, ciepłem, które rozgrzewa serce i czyni ciągle żywą przyjemność dzielenia planów i dzieł solidarności, wychowania, świadectwa wiary. Nie dałbym rady żyć bez tych ludzkich „miłości w drodze”. Wierzę, że sama możliwość bycia otwartym, zdolnym do słuchania, sama dyspozycyjność w stosunku do osób, które spotykam, wynikają z koniecznego i niezbywalnego faktu poczucia bezpieczeństwa i przyjemności bycia kochanym i kochania grupy kobiet i mężczyzn, których nazywam moimi przyjaciółmi, moimi przyjaciółkami.

Zresztą, wszyscy wiedzą, że aby kochać wiele osób, trzeba najpierw kochać w wyróżniający i ważny sposób ograniczoną ich ilość – tych, którzy stają się twoją rodziną, twoim miejscem uczuć. Inaczej nie można.

W najwyższym stopniu prawdziwe są słowa, które ksiądz Milani skierował do nauczycieli, ale z powodzeniem można je zastosować do księży, zakonników i zakonnic: „profesorowie są jak księża i jak ladacznice. Zakochują się pospiesznie w stworzeniach. Jeśli potem je tracą, nie mają czasu, by płakać. Świat jest ogromną rodziną. Jest tyle innych istot do obsłużenia” (Scuola di Barbiana, Lettera a una professoressa, Florencja 1996, Libreria Editrice Fiorentina, s. 41-42). Z niewielką zmianą, możemy te zdania sparafrazować, mówiąc, że księża, mając zamiar kochać wszystkich, nie kochają tak naprawdę nikogo.

Przestrzeń miłości

Przede wszystkim musimy się zdecydować, z jakiej perspektywy chcemy rozpatrywać termin „miłość”. W gęstej sieci odwołań, którą Benedykt XVI pomieścił w swojej pierwszej encyklice, Deus caritas est, zarysowuje się tę przestrzeń pomiędzy eros a agape, w której chrześcijanin powołany jest do wytyczania swojego szlaku. W tej przestrzeni znajdujemy różne wymiary miłości, od synowskiej po małżeńską, od palących namiętności po trwałe przyjaźnie, aż po miłość Bożą i do Boga. „W przeciwieństwie do miłości nieokreślonej i jeszcze poszukującej, ten termin [agape, w stosunku do erosa] wyraża doświadczenie miłości, która teraz staje się naprawdę odkryciem drugiego człowieka, przezwyciężając charakter egoistyczny, który przedtem był wyraźnie dominujący. Teraz miłość staje się troską człowieka i posługą dla drugiego”. Dla celów niniejszego wydawnictwa chciałbym się ograniczyć do rozważania wymiaru przyjacielskiego, owych uczuć do przyjaciół i przyjaciółek, które – jak wiemy – mają fundamentalne znaczenie dla pełni osoby. Mając ciągle w pamięci, że miłość „jest jedną rzeczywistością, ale mającą różne wymiary; to jeden, to drugi może bardziej dochodzić do głosu. Gdy jednak owe dwa wymiary oddalają się zupełnie od siebie, powstaje karykatura czy, w każdym razie, ograniczona forma miłości”.

Jeśli miłość Boża i do Boga wzbogaca w nowe wymiary relacje międzyludzkie, nie możemy zapominać, że pierwsze konkretne doświadczenia miłości zachodzą między osobami tu, na Ziemi. Miłość do Boga i miłość do ludzi są oczywiście ze sobą związane, co więcej, pierwsza zawiera i dowartościowuje drugą. Ciążenie w kierunku Boskiego porządku miłości nie powinno sprawiać, byśmy zapominali o skończonym wymiarze egzystencji ludzkiej, o owym zamknięciu, które stwierdzamy w naszej umiejętności poznania i pokochania ograniczonej liczby osób. Ale właśnie poczynając od tego ograniczenia, a może dzięki temu ograniczeniu odczuwamy pragnienie zwrócenia się ku Bogu.

Wielu – sądzę, że zbyt wielu – księży czy zakonników i zakonnic pozostaje w relacji przez dziesięć, dwanaście godzin dziennie z tymi wszystkimi, którzy przychodzą do nich z problemami, pytaniami, prośbami albo – co niestety zdarza się rzadziej – z radościami. Ale często ci sami księża, którzy wysłuchują innych i starają się im służyć, nie żyją uczuciami i nie tworzą głębokich i długotrwałych związków przyjaźni. A zatem, samotność może stać się przyczyną cierpienia i – czego się obawiam – oschłości uczuciowej, a także wyparowania marzeń, które napędzały ich na początku.

Jezus nie tylko mówił o miłości do bliźniego, ale zachowywał się jak człowiek zdolny do kochania i bycia kochanym. Od początku wybrał sobie grupę mężczyzn i kobiet, by stworzyć pierwszą wspólnotę, którą chciał wychowywać z cierpliwością i uczciwością, ze słodyczą, ale i gorzkimi wyrzutami. Była to wspólnota jego przyjaciół i przyjaciółek, osób, z którymi dzielił dobre dni, i które potem prosił o to, by czuwały wraz z nim, kiedy smutek rozdzierał mu serce. A kiedy Piotr przeżywa wyparcie się znajomości z Jezusem jako zdradę serca, Jezus sam leczy jego ranę pytaniem, które dziś wciąż wzbudza roztkliwienie: „Piotrze, czy miłujesz mnie?”. Jezus pragnął, prosił swoich przyjaciół o to, by go kochali. Przed grobem Łazarza Jan mówi, że „Jezus wybuchnął płaczem”, ponieważ „Jezus bardzo kochał Łazarza, Martę i Marię”.

Patrząc z bardziej świeckiej perspektywy, z racji tego, co żywe w relacjach z młodymi, z racji tego, co mówią badania psychologiczne i pedagogiczne, jestem przyzwyczajony do tego, by wskazywać i nauczać, że filarem wychowania jest to, „w jaki sposób jest się z innymi”, czyli uczciwa i budująca relacja, przyjaźń i miłość, mówiąc krótko. Kochać i być kochanym to jest naturalna i konieczna potrzeba (miłość jest „istniejącym pierwotnie ludzkim zjawiskiem”, mówi Benedykt XVI). Odpowiedź na tę potrzebę przyczynia się w fundamentalnym stopniu do ukształtowania osoby, do obrazu siebie, innych, świata, który ona zbuduje. Przez całe życie miłość jest źródłem dobrostanu i stałego wzrostu osoby. Brak doświadczania wyraźnych i jasno określonych uczuć jest jedną z dróg, które wiodą ku depresji. A samotność serca jest złem naszych czasów, które dotyka także wielu księży, zakonników i zakonnice. Jeśli miłość jest potrzebą, próba sklasyfikowania jej jako słabości musi zostać zarzucona. Twierdzić, że „miłość Boża mi wystarczy”, negując tym samym potrzebę uczuć i delikatności między osobami, oznacza zapomnieć, że miłość do innych ludzi – dawana i otrzymywana – jest przykazaniem podobnym do przykazania miłości do Boga. To w codziennych uczuciach uczymy się szukać i budować relacje, oparte na miłości.

Stan potrzeby określa ludzką egzystencję, ale w naszych wyobrażeniach często jest kojarzony ze stanem słabości, umniejszenia. Wyrzeczenie się potrzeb zatem zdaje się być wyrazem siły i wyzbycia się namiętności. Wydaje się więc, że chce się zaakceptować miłość jako ogólnik, jako pojęcie abstrakcyjne, a nie konkretne, określone. To tak, jakbyśmy stwierdzali, że potrzebujemy wody, ale wzbraniali się przed łykiem wody, jakbyśmy podkreślali potrzebę obecności tlenu, ale wyrzekali się oddychania, tu i teraz. Jednak potrzeba, której się wypieramy, nie znika – staje się raczej potrzebą utajoną, milczącą, która będzie poszukiwać nowych form wyrazu i spełnienia. A zatem, nie będzie to już wtedy świadomy wybór, ale konieczność, która czasem może się wymknąć spod kontroli.

Jest jednak jeden jeszcze aspekt, który przyczynia się do złej sławy miłości wśród nas, osób konsekrowanych: jej aspekt mimowolności, zwłaszcza wtedy, gdy miłość przedstawia się jako zakochanie. Zdaje się wówczas, że dana osoba jest wciągana w spiralę namiętności bez udziału własnej woli, bez dokonywania wyboru. To jest pomylenie pojęć, które wydaje mi się bardzo szkodliwe. Miłość, w pełni swego znaczenia, nie jest nigdy utratą. Strach przed „straceniem głowy”, przed zejściem z własnego szlaku, zdradza niemal utożsamienie miłości z nienasyconą namiętnością zmysłów. Ale miłość, uczucia, przyjaźń, nie muszą koniecznie być kojarzone ze zmysłowością, choć jest ona w nich nieraz czynnikiem wcale nie drugorzędnym. Jeśli chcemy dowodów, pomyślmy na przykład o miłości synowskiej, wolnej od jakiejkolwiek konotacji erotycznej, czy o trwałej przyjaźni między przyjaciółmi, braćmi. Przytulenie może być przyjemnością duszy i ciała, niekoniecznie zaś podnietą dla libido. Miłość jest ramą, która może obejmować niezliczone formy: jeśli doznaliśmy takiej formy miłości, która nas przestraszyła czy wzbudziła odrzucenie, z samej tej przyczyny nie możemy łamać ramy, ale powinniśmy z otwartym czołem zmierzyć się z tymi formami miłości, które w nas mieszkają.

Unicestwieni przez „skrajności”

Ktoś mógłby powiedzieć, że mobilność związana z posługą kapłańską jest nie do pogodzenia ze stałymi związkami uczuciowymi. Budować związki, by potem musieć je zrywać przy pierwszej zmianie miejsca, nie wydaje się celowe. Co więcej, czasowe przenosiny zdają się sugerować właśnie, że nie są możliwe żadne osobiste więzi z księdzem, który jest postacią mediacyjną, pośrednikiem, i on sam nie powinien być bohaterem życia uczuciowego. Ale wiemy, że jest przeciwnie, że uczucia mieszkają w sercu niezależnie od czasu i przestrzeni. Wiemy, że spotkanie z bliskim przyjacielem czy z drogą przyjaciółką po wielu latach oddalenia odradza te same uczucia z minionego czasu, bowiem żywa pozostała miłość.

Jest jednak jeden aspekt owej postawy uczuciowej wobec „nomadyzmu” księży, który w moim mniemaniu warto bardziej zgłębić. Na wspomnienie stwierdzenia księdza Milaniego nasuwa się teraz pytanie, jakie któregoś dnia zadał mi pewien młody uczeń z Północnej Afryki: „Jeśli musimy umrzeć, to dlaczego mamy się uczyć?”. Tak zdaje się mówić także ksiądz: „Jeśli muszę opuścić tę wspólnotę parafialną, po co mam wchodzić w stałe i ważne związki przyjaźni? Nie oszukam jej, jeśli pozwolę, by mnie kochała, skoro wiem, że niebawem muszę ją opuścić?”. Zapomina wówczas kapłan, że właśnie w strasznym momencie opuszczenia Jezus zebrał wokół siebie tych, których kochał. W ten sposób, podczas gdy za księdzem Milanim można było paradoksalnie powiedzieć, że chciałoby się kochać „wszystkich albo nikogo”, teraz wydaje się, że trzeba stwierdzić, że chciałoby się kochać „na zawsze albo wcale”. Ja natomiast sądzę, że to właśnie skończony wymiar egzystencji ziemskiej jest tą przestrzenią, w której możemy realizować Słowo Jezusa. To właśnie ta granica, owa skończoność, powinny nas popychać do dbałości o „Boży ogród” i do rozpalania tu i teraz naszej zdolności do kochania i bycia kochanym. Pogarda dla skończoności trąci ryzykiem dojścia do tego samego rezultatu, do jakiego prowadzi nihilizm. „Wszystko” i „Nic” mogą się przenikać.

Wychowanie i więź

Przez wzgląd na to, co zdarza mi się poznawać – a jest to z pewnością poznanie dobre, ale niekompletne – w miejscach formacji księży, zakonników i zakonnic, mogę stwierdzić, że dbałość o relacje międzyludzkie i przyjaźnie, przyzwyczajanie do uczciwej i przyjacielskiej więzi, szkolenie w kierunku pracy razem przy wzajemnym poszanowaniu i docenianiu się, nie są przedmiotem wychowania. Są reguły seminarium czy też instytutu, ale spotkanie w człowieczeństwie, docenianie się nawzajem, komunikacja międzyludzka, dbałość jednych o drugich oraz wspólna praca nie są w centrum projektu wychowawczego. W moim przekonaniu ten zasadniczy brak odbija się zarówno na dobrostanie osobistym, jak i na jakości posługi pasterskiej, do której jesteśmy powołani.

W tym miejscu powstaje podstawowa kwestia, którą władze kościelne rzadko poznają i otaczają szacunkiem: kompetencje, które muszą mieć osoby konsekrowane i świeccy oddelegowani do wychowania młodzieży, która kieruje się na ścieżkę kapłaństwa. Są to najczęściej bardzo dobrzy i zdolni księża, wykształceni i posłuszni, bogaci w kulturę teologiczną i duchową, ale od których nie wymaga się żadnych kompetencji wychowawczych, związanych z wdrożeniem umiejętności nawiązywania i budowania więzi, a także radzenia sobie z emocjami i uczuciowością. Prawdą jest, że z seminariów wychodzi potem również wielu „dobrych księży”, ale fundamentalny cel, jakim jest równowaga emocjonalna oraz stała i świadoma umiejętność budowania więzi nie mogą przydarzać się „szczęśliwie”, „przypadkiem”, czy wynikać wyłącznie z cech własnych osoby.

Z tego punktu widzenia, postawa tego, kto wybiera wychowawców seminarium duchownego czy szkoły świeckiej nie różni się zanadto od pozornego zdrowego rozsądku tego, kto wyobraża sobie, że bycie dorosłym, matką czy ojcem, księdzem, bratem czy siostrą zakonną, jest samą w sobie przesłanką do tego, by zostać wychowawcą. Także wśród zakonników i zakonnic z rzadka zdarzało mi się spotkać osoby, które ze znawstwem sprawy i z odpowiednimi kompetencjami dbały o wspólnotę, rozumianą jako miejsce współdzielenia, braterstwa, jako wspólny projekt. Także w tym wypadku, podobnie jak w odniesieniu do roli wychowawców, wydaje się, że przeważa postawa, iż wystarczy sama nazwa „wspólnota”, by harmonijnie wytworzyły się wewnątrz relacje pozytywne. Jest przecież reguła, ale jak wiadomo, reguła, choćby była najpiękniejsza, ożywa, jeśli jest przekazywana przez braterską twarz brata lub siostry. Jezus także objawiał alergię na reguły pozbawione więzi. Podobnie jak w każdej innej relacji, trzeba, by także we wspólnocie panowała ­troska i codziennie przejawiana uwaga, stymulująca procesy pozytywne wewnątrz, w przeciwnym wypadku ryzyko, że przeobrazi się ona we wspólnotę obcych, staje się bardzo prawdopodobne.

Jeśli idzie o więzi przyjaźni i miłości z przedstawicielami obojga płci, należy dokonać pewnych uściśleń. Jednym z najczęstszych przekonań jest to, że skłonność do zawierania relacji wynika z charakteru, z temperamentu. Bez wątpienia pewne cechy ­pomagają w budowaniu bogatego i pozytywnego życia uczuciowego, ale antropolodzy i psychologowie twierdzą, że charakter osoby wynika przede wszystkim z jakości więzi z rodzicami, począwszy od pierwszych lat życia. Dokładniej rzecz ujmując, powszechnie podziela się pogląd, że determinujące są w tym względzie pierwsze trzy lata życia, podczas których zaczynają się kształtować, w sposób mniej lub bardziej pozytywny, tożsamość, samoocena i zdolność do nawiązywania relacji. Więź – pierwsza podstawa miłości – jest, musi być wyborem i zdyscyplinowaniem, którym dla chrześcijan jest pierwsze przykazanie, mówiące o miłości do Boga.

Jakie więzi?

Więź jest filarem każdego wychowania, nie jest nigdy warunkiem, którym – po jego ustanowieniu – nie trzeba już się przejmować. Przeciwnie. To jest dobro, do którego należy dążyć i budować je dzień po dniu – wymaga ono ciszy, wsłuchania się, dialogu, przebaczenia, nadziei, wiary w Jezusa. Nie można się bez nich obejść, choć – rzecz jasna – nie każda więź wymaga tej samej intensywności dialogu i słuchania. My, księża, podobnie jak wielu świeckich, spotykamy wiele osób, często z racji pełnionej przez nas funkcji. Zazwyczaj wystarczy zwykłe dobre wychowanie, uśmiech, cierpliwość – to już pierwsza odmiana więzi. Kiedy indziej jesteśmy wezwani do odpowiedzi bardziej zaangażowanej. Pewnego dnia próbowałem wyjaśnić dwóm seminarzystom różnicę, jaką zdawałem się dostrzegać między nimi a niektórymi księżmi, których znam. Powiedziałem im, by wyobrazili sobie, że znajdują się w zimną i burzową noc w drodze i spotykają młodego obcokrajowca, którego poznali parę dni wcześniej, i który teraz prosi ich o pomoc. Prawdopodobnie – mówiłem im – dalibyście mu 10 euro, numer telefonu, i odeszlibyście z pospiesznym pożegnaniem. Inni księża, których znam, może też daliby mu jakieś pieniądze, ale potem zabraliby go do własnego domu. Oto dwa przykłady relacji jeszcze nie afektywnej, ale już z pewnością efektywnej. Nie umiem sobie wyobrazić innej relacji, jednocześnie ludzkiej i chrześcijańskiej. Oczywiście, każda reakcja otwarcia na drugą osobę musi się liczyć z rzeczywistością, z możliwościami czasowymi, kompetencjami w nawiązywaniu relacji, dostępnością konkretnych narzędzi, w przeciwnym przypadku można dać się ponieść impulsom wszechmocy, które są, aż do samego końca, niszczycielskie, zgubne. Ale wyobcowanie emocjonalne nazbyt często prowadzi do zasadniczego egoizmu, kamuflowanego racjonalnymi przesłankami. Skandaliczna jest ilość wolnych mieszkań, które są i pozostają puste wobec spadku ilości kleru, naprzeciw desperacji wielu rodzin, które nie mają godnego miejsca zamieszkania albo wcale nie posiadają domu. To jest właśnie druga odsłona relacji, czyli ta, kiedy spotykasz się z potrzebą i bierzesz ją na swoje barki, zachowując przy tym świadomość ograniczeń, wypływających z rzeczywistych uwarunkowań. Jeśli jednak pozostajesz bez odpowiedzi w obliczu potrzeb, dla których można by znaleźć środki, ­wówczas nie jesteś już uczestnikiem więzi, nie przyjmujesz na siebie odpowiedzialności. Ciężar racjonalnych zmartwień jest niemal zawsze przeceniany, zwłaszcza, jeśli zestawimy go z ciężarem potrzeby widocznej w spojrzeniu drugiego człowieka.

Jest jeszcze trzecia odmiana relacji, najbliższa wartościom uczuciowym. Mowa o stosunku, jaki ksiądz, zakonnik czy zakonnica, żywią w stosunku do swoich współpracowników. Zgubne jest zarządzanie strukturami parafialnymi, jeśli stawia się siebie w centrum zainteresowania, począwszy od świetlicy parafialnej aż po parafię w ogóle. Uznać odpowiedzialność grupy współpracowników to fundamentalny krok, konieczny i rozsądny, skądinąd zalecany przez dokumenty kościelne począwszy od Soboru Watykańskiego II. Zazwyczaj grupa zbiera się po to, by realizować projekt, czasem, by zorganizować jakieś wydarzenie: wymaga dyspozycyjności, ale przede wszystkim odpowiednich kompetencji i czasu. I musi wziąć na siebie prawdziwą odpowiedzialność i współuczestniczyć w projekcie duszpasterskim. Mowa o grupach, które potrzebują troski i formacji, w normalnych warunkach do powierzenia osobom kompetentnym, a nie zakonnikowi czy zakonnicy, który powinien być członkiem grupy.

Zdrowa grupa, która razem realizuje projekt – który jest także ich wspólnym ideałem, marzeniem – potrzebuje odpowiednich kompetencji, jak powiedziałem, ale przede wszystkim – bliskich, jasnych, szczerych i ciepłych stosunków. Grupa składa się z ograniczonej ilości osób, ma zarysowane granice, rozpoznaje osoby i relacje. Często to właśnie w takich strukturach dostrzega się możliwość nawiązania silnych więzów przyjaźni. Oczywiście znajduje się to, czego się szuka: stosunki i ich jakość można zdefiniować jako spotkanie dwóch lub więcej pragnień, dyspozycyjności, potrzeb, zaangażowania. Potrzeba jednak zawsze ostrożności, by uniknąć stworzenia grupy zamkniętej, autoreferencyjnej, ubogiej w chęć wsłuchania się w potrzeby i w służbę wspólnocie, wewnątrz której ta grupa się wykształca.

Każda forma miłości rodzi się z powodu jakiejś nici podobieństwa, wzrasta, utrwala się i staje się decyzją i troską. Myślę, że tutaj leży problem: to kwestia dokonania wyboru i wyjścia z propozycją uczuciową, przeżywaną jako wielkie, nieodzowne i naturalne dobro, słusznie przeciwstawioną zdystansowaniu emocjonalnemu, nazbyt często przedstawianemu jako cnota. „Dla wszystkich” może oznaczać – i często oznacza – „dla nikogo”. Jest jasne, że równowaga i satysfakcja uczuciowa są ciepłem, które ogrzewa „dobre” życie. Bez nich ryzykuje się chłodną i wyobcowaną poprawność.

Często powtarzaną obiekcją, która staje się także osądem, jest zarzut, że relacja bliska i tendencyjnie zmierzająca do wyłączności pomiędzy kapłanem a, na przykład, świetlicą parafialną, prowadzi do zgubnych rezultatów, bowiem gdy ksiądz zostaje przeniesiony, rozpierzchają się także i młodzi. Ale przecież bliski stosunek, oparty na szacunku i zaufaniu, jest nieodzownym warunkiem więzi i wychowania, i nie jest możliwe, by stało się inaczej. Młody człowiek czy dziecko muszą dostrzegać, że ty słuchasz właśnie jego, że widzisz jego wartość, że to jemu poświęcasz swoje najpiękniejsze myśli i, oczywiście, jeśli kontakt się utrwali, rodzi się pewien rodzaj zależności. Zależność stanowi część doświadczenia uczuciowego, związanego z więzią, i, jako taka, musi podlegać kompetentnemu nadzorowi, bowiem mówimy o stosunkach, które mają także charakter wychowawczy. Wyeliminować uczuciowość, by wyeliminować zależność – oznacza to wybranie nie skrótu, ale ślepego zaułka.

Sztuka wychowania polega właśnie na umiejętności zaproponowania relacji, ale także na stymulowaniu w kierunku świadomości, niezależności myśli, odpowiedzialności osobistej. Sztuki wychowania i zarządzania grupą można się nauczyć. Zaczyna się od okazji, staje się ona potem intencją i utrwala się wraz z nabywaniem kompetencji w trakcie nauki, konfrontacji z człowiekiem, weryfikacji. Sztuka wychowania swój początek bierze – dla dorosłego wychowawcy – z dobrego wychowania oraz określenia własnego życia uczuciowego, duchowego i fizycznego.

Kryzysy i terapie

Na koniec chciałbym rzec, że dla mnie zaskakujące i całkowicie błędne są rady, które od lat wielu kierowników duchowych, w tym niektórych bardzo znanych i obecnych w krajowych mediach, udziela młodym księżom w sytuacji kryzysowej. Recepta jest zawsze gotowa i pięknie opakowana: „Musisz modlić się więcej i czytać częściej Ewangelię”. Oczywiście, należy zawsze dużo się modlić, a Ewangelia powinna być stałym, codziennym punktem odniesienia, ale może się także zdarzyć, że kryzys wynika z innych problemów niż ze znużeniem powtarzana modlitwa. Na przykład, z samotności, której nie można już znieść, często właśnie z samotności serca, z pogodzonego z losem wyobcowania. Paradoksalnie, uczuć tych doświadczają osoby oderwane od wspólnoty, dla której powinny być punktem odniesienia.

Zdarzyło mi się poznać młodego księdza, który zakochał się i bardzo uczciwie i ufnie wyznał swoim przełożonym prawdę o swoim zakochaniu – ci wówczas skierowali go na terapię psychologiczną, tak jakby zakochanie było jakąś patologią. Tymczasem patologie i cierpienia psychologiczne rodzą się z powodu negowania tego owianego tajemnicą wydarzenia. Zakochanie jest zazwyczaj wydarzeniem niezwykłym, z którym należy się zmierzyć z otwartym czołem, bowiem jest ono zakorzenione w osobie ludzkiej, zakorzenione jest w jej sercu. Nie chodzi tu zatem o zwykłą kwestię szacunku czy złamania reguł kościelnych. Jedną bowiem sprawą jest przestrzeganie celibatu, drugą zaś zamrażanie serca. Pewne kościelne rady przypominają zachowanie tego, który w obliczu osoby potrzebującej, poszukującej pożywienia, doradził jej „ojczenasztrzyzdrowaśkiichwałaojcu” zamiast poratować ją porcją makaronu. Tak uczy apostoł Andrzej.

Jestem przekonany, że przyczyna wielkiego nieszczęścia i oschłości, a także utraty „marzenia”, wśród wielu księży i zakonników wynika nie tyle z braku wiary, ile ze słabego praktykowania miłości na co dzień, z braku „tlenu”, który tworzy się w codziennych związkach uczuciowych. Stwierdzenie: „Wystarczy mi miłość Boga i do Boga” jest równie fałszywe jak złote zegarki omega, które sprzedają w Neapolu za trzydzieści euro. Żeby się jednak o tym przekonać, musisz się zatrzymać i „zadrapać powierzchnię”. My, księża, nie powinniśmy in primis twierdzić, modlić się, wyśpiewywać deklaracje typu: „Jesteś dla mnie wszystkim, potrzebuję tylko Ciebie, Ciebie jedynego, a cały świat się nie liczy”. Podobnie jak każda kobieta i każdy mężczyzna, księża i zakonnice, nawet po złożeniu ślubów czystości i właśnie po to – jak sądzę – by dochować wierności tym ślubom, potrzebują wspólnoty, przyjaźni osób, z którymi można razem się śmiać i na których ramieniu można wypłakać swoje cierpienie. Dokładnie tak, jak czynił to Jezus Chrystus, który tak rzekł do swoich przyjaciół: „Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” (J 13, 35).

Godność dzieci Bożych

Dzisiaj wciąż jeszcze zamiast uznać w sobie „dzieci Boże” czy „braci”, zatrzymujemy się przy określeniach „pokorni słudzy” czy „nędzni grzesznicy” albo powątpiewamy w miłość Boga, zaklinając Go, żeby nas nie opuszczał. A powinniśmy, przeciwnie, mieć ufność w to, że dla Boga jesteśmy cenni.

Jeśli jesteśmy warci miłości w oczach Boga, jak może jakaś osoba nie uważać się godną bycia kochaną także przez siebie samą? Argument ten z pewnością nie jest nowy. W innych kręgach mówi się, na przykład, o szacunku do samego siebie jako o uczuciu koniecznym, by móc zbudować dobrą relację z innymi. Ja chcę natomiast nadal używać terminu „miłość”, bowiem lepiej oddaje przesłanie ewangeliczne. Miłość i troska o samych siebie, póki nie stają się narcyzmem czy próżnością, są nieodzowne, by móc kochać bliźnich. Myśl o tym, że im mniejsza jest troska, którą przykładasz do siebie, tym większa jest ­troska, z którą spoglądasz na innych, jest uproszczeniem, które odwodzi od prawdziwego znaczenia poświęcenia.

Kochać siebie zatem, i pozwalać na to, by być kochanym, są to aspekty nierozerwalnie związane ze zdolnością do pokochania drugiej osoby.

Kto spośród nas dzisiaj chciałby stanąć po stronie tych, którzy ostro krytykowali Jezusa za to, że przyjął „marnotrawstwo” cennego olejku, rozlanego na jego stopy?

Jest ot fragment książki "Serce kapłana. Wychowanie uczuciowe i emocjonalne prezbiterów", która ukazała się nakładem wydawnictwa Bratni Zew.