Powołany do więzi

Autor tekstu
ks. Andrzej Przybylski
Miałem sporo powodów, żeby przyjrzeć się jeszcze raz powołaniu mojego patrona św. Andrzeja. Nad jeziorem galilejskim poszło to w błyskawicznym tempie. Jan Chrzciciel pokazał swoim uczniom Baranka, Jezus zawołał do nich: “Pójdź za Mną!”, a potem wystarczyło już tylko spojrzenie Mistrza, żeby natychmiast zostawili wszystko i poszli za Nim. Czemu tak szybko? Czemu nie było żadnej umowy, kontraktu, żadnej wymiany warunków pracy i liczby godzin? Czemu nie było nawet mowy o wynagrodzeniu, czy jakiś profitach za przyłączenie się do Jezusa?

Miałem sporo powodów, żeby przyjrzeć się jeszcze raz powołaniu mojego patrona św. Andrzeja. Nad jeziorem galilejskim poszło to w błyskawicznym tempie. Jan Chrzciciel pokazał swoim uczniom Baranka, Jezus zawołał do nich: “Pójdź za Mną!”, a potem wystarczyło już tylko spojrzenie Mistrza, żeby natychmiast zostawili wszystko i poszli za Nim. Czemu tak szybko? Czemu nie było żadnej umowy, kontraktu, żadnej wymiany warunków pracy i liczby godzin? Czemu nie było nawet mowy o wynagrodzeniu, czy jakiś profitach za przyłączenie się do Jezusa?

Zawołał, spojrzał - a oni natychmiast poszli. Zapytali Go tylko, gdzie mieszka. Jakby mieli tylko jeden cel - być blisko Niego, związać się z Nim na stałe, jak z domownikami. Tym się pewnie różni powołanie od zawodu, kapłaństwo od księżostwa. Powołanie to przede wszystkim osobista więź miłości z Jezusem. Od tej więzi zależy wszystko. Jeśli zabraknie mi miłości do Jezusa, zacznę szukać miłości wszędzie - u innych ludzi, w samochodach, w podróżach, w prestiżu. Fundamentem powołania kapłańskiego jest nieustanne podtrzymywanie głębokiej więzi z Bogiem. Więź nie rodzi się z intelektualnych przekonań i doktryny. Ona powstaje na skutek wspólnych doświadczeń i bycia razem. Trzeba chcieć być razem z Jezusem, żeby doświadczyć Jego Miłości. A to doświadczenie jest z kolei warunkiem świadectwa. Jak nie doświadczam Boga - nigdy nie będę Jego świadkiem. Jak nie mam więzi z Nim, nie mogę nikogo przyprowadzić i związać z Bogiem. Zapewne to nie przypadek, że Jezus zaczął powoływać braci: Andrzeja i Szymona, Jakuba i Jana. Czemu nie zaczął od jedynaków? Bo bracia mieli już w sobie naturalną zdolność do budowania więzi. Oni razem wypływali na morze, razem ciągnęli sieci pełne ryb i razem uczyli się pokonywać sztormy. Byli naturalnie przygotowani do zbudowania więzi z Jezusem i dlatego nie musieli pytać o warunki pracy, bo wystarczyło im jedno spojrzenie Mistrza. To wcale nie chodzi o to, że jedynacy nie mogą być wspaniałymi księżmi, ale chodzi o więzi, o umiejętność bycia dla drugich.

W swoim kapłańskim życiu doskonale wiem ile zależy od moich osobistych więzi z Bogiem. One są podstawą wszystkiego. Od spotkań z Jezusem zależy moje ukochanie Kościoła, przeżywanie liturgii, głoszenie Słowa Bożego i podejście do ludzi. Kapłan, który nie podtrzymuje codziennych więzi z Jezusem traci fundamenty, buduje na piachu. Tak jest z każdym człowiekiem, który chce być uczniem Chrystusa.

Święty Andrzej natychmiast po wejściu w tę przyjacielską więź z Bogiem stał się świadkiem. Ale i w tym powołaniu Bóg pokazał mu jeszcze wiele ważnych rzeczy. Po pierwsze to, że sprawdzianem mojej gotowości do świadectwa jest świadczenie przed najbliższymi. Andrzej zaczął świadczyć wobec swojego brata. Obcym łatwiej mówi się o Bogu, a przede wszystkim łatwiej się świadczy. Swoim trudno się głosi nauki Jezusa. Może najtrudniej jest mi być świadkiem wobec moich braci kapłanów. Trudno jest wybrać w środowisku kapłańskim wiele ewangelicznych postaw, takich prawdziwych - ubogich i pokornych.

Po drugie Jezus uczy Andrzeja, żeby był jednocześnie świadkiem i sługą. Kiedy jest się świadkiem, można szybko wpaść w pychę. Może mi się szybko zacząć wydawać, że to ja święcę, a nie Ten kogo głoszę. Dlatego trzeba jeszcze zostać sługą. Żeby świadkowi “nie odbiło” musi służyć. Sługa to ktoś inny niż świadek. Sługa robi wszystko na rzecz swojego pana. Prasuje mu koszule, czyści spodnie, sprząta, a potem jest w cieniu i przygląda się jak chwalą pana za elegancję. Andrzej przyprowadził do Jezusa Piotra, a Jezus natychmiast zajął się przyszłym Papieżem. Andrzej został w cieniu. Jego misją było przyprowadzić kogoś, kto stał się kimś ważniejszym niż on. To jest taka służebna posługa radości z tego, że promuje się innych, że przyprowadza się do Jezusa kogoś kto przerośnie nas mądrością, świętością, kościelnym stanowiskiem. Powiedziałem wczoraj klerykom, że jak będę dobrze naśladował swojego patrona, to któryś z nich ma szansę zostać nawet papieżem! Najważniejsze jednak, żeby zostali świętymi.