Świętość? Nie jestem pewien...

Autor tekstu
ks. Krzysztof Borysewicz
Prowadząc kiedyś lekcję religii na temat świętości w gimnazjum zapytałem kto chce być świętym. Ku mojemu zdziwieniu zgłosiło się zaledwie kilka osób. Potem zamieniłem pytanie na: kto chce pójść do nieba? W górze zobaczyłem wszystkie ręce. Skąd różnica w liczbie kandydatów do świętości, a chętnymi by znaleźć się w niebie? „Kapłańska” strona internetowa to nie miejsce na socjologiczne analizy, niemniej jednak sytuacja przeze mnie wspomniana daje jakiś niepokojący sygnał, że świętość nie kojarzy się ludziom z „czymś dla mnie”.

Prowadząc kiedyś lekcję religii na temat świętości w gimnazjum zapytałem kto chce być świętym. Ku mojemu zdziwieniu zgłosiło się zaledwie kilka osób. Potem zamieniłem pytanie na: kto chce pójść do nieba? W górze zobaczyłem wszystkie ręce. Skąd różnica w liczbie kandydatów do świętości, a chętnymi by znaleźć się w niebie? „Kapłańska” strona internetowa to nie miejsce na socjologiczne analizy, niemniej jednak sytuacja przeze mnie wspomniana daje jakiś niepokojący sygnał, że świętość nie kojarzy się ludziom z „czymś dla mnie”. 

Wolimy zostawić ją na kościelnym ołtarzu, ewentualnie umieścić na półce jako pamiątkę związaną z wizytą w jakimś sanktuarium… Pytanie dlaczego tak jest? Wystarczy złożyć wizytę w pierwszym lepszym zabytkowym kościele i spojrzeć na widniejące tam portrety zbawionych, by utwierdzić się w przekonaniu, że TO jednak nie jest dla mnie. Pijaru świętości nie poprawi wcale wizyta w jakimś, powiedzmy „współczesnym” budynku… ot, na przykład w sklepie z dewocjonaliami, gdzie ze ścian, półek i szklanej galerii przy kasie spoglądają pięknie wyczesane główki z rumianymi policzkami. Nie sposób odnieść wrażenie, że gdyby jakimś cudem owi „giganci ducha” mieli możliwość wyjścia z obrazów, nijak by pasowali do planety o nazwie Ziemia. Wobec takiej wizji świętości i swojego w niej uczestniczenia nie dziwi brak zainteresowania moich uczniów swoją świętą przyszłością. Człowiekowi żyjącemu w XXI wieku trudno ustawić się w jednym szeregu z „pastelowym” Dominikiem Savio, „zimnym” biskupem Wojciechem, bajkowym Jerzym czy niedostępnym Leonem Wielkim. Z takim imażem łatwiej byłoby im pewnie znaleźć miejsce pomiędzy Pinokiem a Śpiącą Królewną. Problem z niechęcią wobec pragnienia zostania świętym może wynikać również z wysoko postawionej poprzeczki osób, które są kanonizowane. To prawda, że wśród tych, których nazywamy świętymi wielu jest bardzo niezwykłych, z którymi (nawet nam to nie przychodzi do głowy!), nie sposób się porównywać. Daleko mi do mistycyzmu ojca Pio, czy siostry Faustyny, nie założyłem tylu zgromadzeń zakonnych co Honorat Koźmiński, nie pomagałem na taką skalę jak Matka Teresa, nie oddałem życia za bliźniego jak ojciec Kolbe, czy nie odwiedziłem tylu krajów z orędziem Ewangelii co nasz wielki Rodak… Do tego jeszcze dochodzi gloryfikowanie poszczególnych cnót każdego świętego… Jaka jest szansa, że o moim cichym szarym życiu usłyszy jakiś dostojnik kościelny a do tego podejmie ten niebagatelny trud wszczęcia i przeprowadzenia procesu kanonizacyjnego? A nawet gdyby, to ogrom moich grzechów na pewno przysłoniłby moje pozytywy… Na ile prawdopodobne jest, że data mojej śmierci obchodzona będzie jako liturgiczne wspomnienie. Czy możliwe jest, że powstanie parafia pod moim wezwaniem… Rozmyślanie o tym i brnięcie w te pytania wywołuje u mnie na twarzy spontaniczny uśmiech. Bo prawdopodobieństwo rzeczywistej realizacji którejś z tych abstrakcji wynosi prawie zero. A dla wielu osób to się równa z odrzuceniem myślenia o świętości jako stanu, który ma być moim osobistym udziałem.

Tworzy się przekonanie, że świętość to rzeczywistość elitarna, dla jakichś wyjątkowych wybrańców. Jak by tego jeszcze było mało, to to błędne myślenie pogłębia nasza (nie wiem czy tylko polska) mądrość (choć tu lepiej byłoby powiedzieć „pseudo-mądrość”) ludowa, która przejmującego się swoim poczuciem obowiązków nakazuje upomnieć: ty nie bądź taki święty! Jaki z tego wniosek? Świętość nie pasuje do mnie, a ja do niej. I to jest chyba najtragiczniejsze, co chrześcijanin może powiedzieć, bo świętość to nie jest jakiś dodatek do jego życia, alternatywa z której można ale nie trzeba skorzystać, lub pomysł na jakieś ambitniejsze przeżycie swojego chrześcijaństwa. Bł. Jan Paweł II, który był wielkim propagatorem świętości, w liście otwierającym obchody Wielkiego Jubileuszu Roku 2000 napisał wprost: Powołanie do świętości nie jest zwykłym nakazem moralnym, lecz niezbywalnym wymogiem tajemnicy Kościoła, który z istoty jest święty. Niezbywalny wymóg tajemnicy Kościoła! Co to znaczy? Wyjaśnia to papież w innym dokumencie: Powołanie do świętości wyrasta z chrztu i odnawia się w innych sakramentach, zwłaszcza w Eucharystii. Chrześcijanie, przyobleczeni w Jezusa Chrystusa i napojeni Jego Duchem, są święci, a więc są upoważnieni i zobowiązani do tego, by świętość swojego być okazywali w świętości wszystkich swoich działań. Powołanie do świętości to cel dla każdego chrześcijanina! Przypominał o tym Sobór Watykański II (niemal w każdym dokumencie) i przypominał o tym gorliwy krzewiciel tegoż Soboru bł. Jan Paweł II nie tylko nauczaniem, ale wskazując tych, którzy robili to, do czego wezwał ich Pan Bóg. To właśnie on ogłosił świętymi prawie 500 a błogosławionymi 1000 ludzi! Byli wśród nich nie tylko kapłani, czy osoby konsekrowane, ale także świeccy: kobiety, mężczyźni, nawet małżeństwo oraz dzieci! Kim w takim razie jest święty? Co zrobić, żeby zachciało mi się świętym zostać?

Przede wszystkim trzeba wiedzieć czym świętość jest a czym nie jest. Świętości nie można pomylić z dewocją w potocznym rozumieniu (choć łacińskie devotio oznacza „pobożność” – jak najbardziej pożyteczną i przydatną w drodze do świętości cnotę). Ostentacyjne wykonywanie praktyk religijnych było piętnowane przez Chrystusa: Gdy się modlicie, nie bądźcie jak obłudnicy. Oni lubią w synagogach i na rogach ulic wystawać i modlić się, żeby się ludziom pokazać. Zaprawdę, powiadam wam: otrzymali już swoją nagrodę. Świętość to także nie perfekcjonizm. Tak wielu ludzi rezygnuje, albo poddaje się w walce o nią, „bo nie wychodzi”, bo się staram a tu nic, znów spowiedź i znów te same grzechy… Okazuje się, że takie podejście jest nie tylko nie ewangelicznym, ale wręcz szkodliwym. Psychologia bowiem wskazuje, że perfekcjonizm może prowadzić do stanów depresyjnych. I zamiast świętego powstanie frustrat nieustannie dążący do osiągnięcia wysoko postawionych celów, których – mimo wysiłków – nie jest w stanie osiągnąć; albo nie potrafiący nawiązać zwykłych relacji międzyludzkich egoista, bo będzie oczekiwał perfekcji od wszystkich, nawet kosztem pogorszenia tych relacji; albo „bezkręgowy” ugodowiec, starający się żyć w sposób, jaki – jego zdaniem – oczekują od niego inni.

A Pan Bóg nie wymaga od nas perfekcjonizmu! Święci nie byli ludźmi doskonałymi. Ich wielkość nie polega wcale na tym, że nie popełniali grzechów (pewnie byśmy się zdziwili, gdyby przemówiły konfesjonały, przy których się spowiadali). Ot, taki św. Andrzej Bobola (polski jezuita żyjący w XVII wieku) przez trzy i pół roku jego przełożeni nie chcieli dopuścić go do ślubów wieczystych, zalecając pracę nad wadami charakteru, przede wszystkim nad pohamowaniem nagłych wybuchów zniecierpliwienia… Bardziej współczesny przykład? Bł. ks. Jerzy Popiełuszko – papierosy palił do końca życia… Bł. Jan Paweł II – spowiadał się co tydzień… Przykłady można mnożyć bez końca.

Święty z języka hebrajskiego oznacza: inny, odłączony. W jakimś sensie „święty” to ktoś z innego świata, przeżywający swoją codzienność w innej optyce, Bożej, tej ewangelicznej, a streszczającej się w ośmiu błogosławieństwach: szczęśliwi są ubodzy w duchu, miłosierni, cisi, cierpliwi, płaczący, sprawiedliwi, czystego serca, wprowadzający pokój. Gołym okiem widać na czym polega ta odmienność. Ta odmienność była widoczna od samych początków Kościoła – kiedy nie używano jeszcze terminu „chrześcijanie” – wyznawców Chrystusa nazywano właśnie świętymi. Jak by tu pokazać istotę tej odmienności… Otóż świat dziś mówi, że życie ma być szybkie, łatwe i przyjemne. Ewangelia mówi, że ani szybkie (bo rozwój duchowości, a więc rozumienie sedna Ewangelii to raczej ewolucja niż rewolucja) ani łatwe (bo Ewangelia mówi o dźwiganiu krzyża), ani przyjemne (bo Ewangelia mówi o życiu w prawdzie, co wiąże się z bolesnym odkrywaniem tej prawdy o sobie). Radość i szczęście Pan Bóg przenosi poza granice doczesności… Nie znaczy to, rzecz jasna, że chrześcijanie to cierpiętnicy wiecznie użalający się nad swoją dolą. Kandydaci na świętych to ci, co poszukują pełni (!) radości, a ona wynika z czegoś innego niż pełny garnek, gruby portfel czy zdrowie na miarę ryby… Istota świętości, do której zaprasza nas Pan Bóg leży nie w tym, że nie popełnia się grzechów, ale w tym, że ze swoich upadków wytrwale się powstaje. Źródłem takiego podejścia jest życie w łączności (czyli w komunii) ze Stwórcą wyrażającą się najpełniej w przyjętej Eucharystii. To umiejętność patrzenia na swoje życie oczami Tego, który – jak mówi Psalm 139 – przenika i zna mnie; który wie kiedy siedzę i wstaję; który z daleka spostrzega moje myśli, przygląda się, jak spoczywam i chodzę, i zna wszystkie moje drogi; który – zanim słowo się znajdzie na moim języku, już zna je w całości; który ze wszystkich stron mnie ogarnia i kładzie na mnie swą rękę. Który po prostu wie o mnie więcej, niż ja wiem o sobie samym.

Świętość to jedyna oferta, jaką ma dla człowieka Pan Bóg. A więc, może jednak?