Fajny wierzący. Kilka myśli liturgicznego terrorysty.

Autor tekstu
Jakub Śliz
Kiedy, jako małe dzieci, nasi rodzice przynieśli nas do (najczęściej) kościelnej chrzcielnicy, z oczywistych względów nie byliśmy i co do zasady nie mogliśmy być świadomymi uczestnikami tego, jak się okazuje, najważniejszego wydarzenia w naszym ziemskim życiu. Zwłaszcza w roku tysiąc pięćdziesiątej rocznicy chrztu księcia Mieszka I, to właśnie na ten sakrament powinniśmy zwracać szczególną uwagę.

Kiedy, jako małe dzieci, nasi rodzice przynieśli nas do (najczęściej) kościelnej chrzcielnicy, z oczywistych względów nie byliśmy i co do zasady nie mogliśmy być świadomymi uczestnikami tego, jak się okazuje, najważniejszego wydarzenia w naszym ziemskim życiu. Zwłaszcza w roku tysiąc pięćdziesiątej rocznicy chrztu księcia Mieszka I, to właśnie na ten sakrament powinniśmy zwracać szczególną uwagę. 

Później, jako dzieci chodziliśmy z rodzicami, dziadkami, rodzeństwem do kościoła, a tam odbywały się fantastyczne msze, na których mogliśmy biegać, skakać, tańczyć, śpiewać i w ten właśnie sposób doświadczać Boga we własnym życiu. Kilka lat później jeszcze cudowniejsze wydarzenie, czyli pierwsze przystąpienie do sakramentu pokuty i pojednania oraz pierwsza Komunia Święta. Do dziś pamiętamy te wierszyki, kwiatki, piosenki, wyuczone na pamięć regułki i podchodzącą, niemalże do kratek konfesjonału razem z nami, katechetkę, która do ostatniej chwili przypominała nam co mamy mówić, żeby „spowiedź była ważna”. Oczywiście wszyscy byliśmy bardzo podekscytowani. Pamiętam mojego kolegę, który wybiegł z konfesjonału z płaczem, bo zapomniał powiedzieć słów „proszę o pokutę i rozgrzeszenie”, a przecież od roku słyszał, że trzeba powiedzieć wszystko i bardzo dokładnie. Później kilka lat swego rodzaju nienarzucania się Panu Bogu. Oczywiście jedni co niedzielę, inni co Boże Narodzenie pobożnie uczestniczyliśmy w życiu parafii. Dochodzimy do bierzmowania. Chciałoby się rzec – poważna sprawa! W końcu o tym sakramencie mówi się, że jest sakramentem dojrzałości chrześcijańskiej. „Przygotowania” trwały rok, a że było nas ponad 100 osób, polegały na comiesięcznym przyjściu do kościoła i odpowiedzeniu „Jestem!” w trakcie sprawdzania listy obecności. Na nic więcej (na szczęście, jak wtedy myśleliśmy) nie wystarczało czasu. Przepraszam, nauczyliśmy się na tych spotkaniach: „Pragniemy, aby Duch Święty, którego otrzymamy, umocnił nas do mężnego wyznawania wiary i postępowania według jej zasad!”. Pamiętam do dziś. Później katecheza w liceum, przez trzy lata wszyscy mieliśmy oceny celujące (6) – prawdziwy sukces! Wszak rozmawialiśmy o najważniejszych sprawach naszego życia i na szczęście mieliśmy fajnego księdza, który się wcale nie czepiał i każdą katechezę rozpoczynał od pytania „Moi kochani państwo humaniści, jak tam wasze sprawy sercowo - majtkowe?”. W końcu idziemy z duchem czasu i nie można być tak staroświeckim, żeby zaczynać katechezę, zwłaszcza w elitarnym liceum, modlitwą. Tak czy inaczej szóstki są! Możemy być z siebie dumni. Kolejny etap życia – studia. To już nie przelewki. Nowi ludzie, wszystko inne, często nowe miasto i do kościoła jakoś tak dalej, i mama nie budzi w niedzielę pytaniem „idziesz do kościoła?”. Ale to nic, przecież całe życie chodziłem do kościoła, nie raz czytaliśmy Słowo Boże (wcześniej wydrukowane przez kogoś na wyświechtanych kartkach), śpiewaliśmy pastorałki na jasełkach i nawet pokazywaliśmy zeszyt od religii na kolędzie, część z nas została nawet rodzicami chrzestnymi, a proboszcz z czystym sumieniem wypisał zaświadczenie, że jesteśmy wierzącymi i praktykującymi katolikami i jesteśmy godni tej jakże odpowiedzialnej funkcji.

Spokojnie możemy dojść do wniosku – jesteśmy fajnymi wierzącymi!

Teraz, w końcu, zacznę pisać w pierwszej osobie, będzie mi dużo łatwiej. Tak więc kilka lat temu zapytałem samego siebie, czy ja jestem dobrym wierzącym? Czy w ogóle wiem, z Kim mam do czynienia i w Czym uczestniczę? Odpowiedź była druzgocąca. Po prostu nie. Jak widać nie pomogło mi w tym śpiewanie i tańczenie na mszach dla dzieci, nie pomogły wyuczone na blachę regułki wypowiadane w czasie przyjmowania sakramentów, i nie pomógł mi w tym fajny ksiądz katecheta, nawet zaświadczenie proboszcza nie utwierdziło mnie w przekonaniu, że jestem tym dobrym katolikiem. Już wtedy pomyślałem, że coś jest nie tak.

Zacząłem sam szukać drogi poznania Boga i prawdziwego jego doświadczenia. Przez kilka lat bardzo dużo czytałem. Najwięcej czasu poświęciłem liturgii, która najpierw stała się moją pasją, a teraz jest właściwie jedyną dla mnie drogą do Chrystusa. Poznałem, że podczas Najświętszej Ofiary, którą prezbiter składa in Persona Christi w moim życiu dokonuje się coś niezwykłego, że ten biały chleb jest prawdziwym Ciałem, które za nas zostało wydane i to wino jest prawdziwą Krwią za nas wylaną. Zrozumiałem też, że każdy gest, każdy ukłon, każde skinienie i każda przeszywająca chwila ciszy na modlitwę jest prawdziwie zbawienna, że kanon, choć niezwykle rzadko (niestety!) spotykany, nie jest odklepywaniem imion nieznanych postaci i bezsensownym przedłużaniem i tak przydługiej mszy, a przede wszystkim (dla mnie) swego rodzaju zjednoczeniem się z ludźmi takimi samymi jak my, którzy już są świadkami największej Miłości.

Zrobiło się wzniośle, więc wróćmy do rzeczywistości. Idę do kościoła (żadnego konkretnego, a w zasadzie prawie każdego), a tam: klaszczmy w łapki, Pan cię kocha, jesteś świetny, bo w ogóle tu trafiłeś, w sumie to nie ma czasu, więc na wielkim przyspieszeniu słyszymy księdza mówiącego „zaprawdęgodnetoisprawiedliwesłuszneizbawienne”, a później półgodzinne ogłoszenia duszpasterskie – przecież muszę wiedzieć, kto nie posprzątał kościoła i nie może liczyć tym samym na katolicki pogrzeb. Pytam, gdzie podziało się całe piękno liturgii, która jest jakby klamrą spinającą całą historię zbawienia człowieka? Gdzie przepiękny śpiew prawdziwych pieśni, a nie piosenek przypominających popowy chłam. Gdzie podział się zwyczaj śpiewania Ewangelii, gdzie Paschał z prawdziwego wosku, o którym Exultet traktuje jako owoc pszczelej pracy (to nie żart, „paschał” może być z plastiku), gdzie prezbiter prawdziwie KLĘKAJĄCY, a nie „dygający” nie wiadomo po co? Mógłbym pisać jeszcze wiele, choć dla mnie, tych dosłownie kilka przykładów ledwo mieści się w głowie.

Poszedłem do pewnego proboszcza – nie żeby się kłócić - tylko żeby pokazać, że jest ktoś, dla kogo naprawdę ważne jest, żeby Msza była prawdziwą Ucztą i można się było nią karmić. Usłyszałem, że jestem liturgicznym terrorystą, zawracam głowę i gdyby było tak, jak ja się naczytałem w jakiś książkach, to ludzi w kościele nie byłoby nawet połowę tego co jest. Zapomniałbym o argumencie z autorytetu – „Ja pisałem magisterkę z liturgii i doskonale wiem, jak ma być, jak chcesz o tym porozmawiać, to przyjdź po wakacjach”. To był szok, nie wiedziałem, czy mam się śmiać, czy płakać. Nie potrafię zrozumieć, jak można postrzegać msze, liturgie, nabożeństwa jako marnej jakości sztukę teatralną, gdzie reżyser może wymyślać swoje koncepcje i je realizować. Przecież ani ksiądz, ani ja jako wierny nie jesteśmy tam najważniejsi, to Chrystus, nasz Zbawiciel jest w centrum, to dla Niego przychodzimy do Jego domu, żeby z Nim uczestniczyć w Jego zbawczym dziele odkupienia. Błagam i proszę o wrażliwość, na ludzi takich jak ja, którzy przychodzą do kościoła, aby uczestniczyć w Czymś, na co naprawdę czekają cały dzień, czy tydzień. Może zbyt wiele wymagam, pewnie potrzebuję więcej pokory, ale jeśli choć jedna osoba przybliży się do Boga, tak jak ja dzięki liturgii, to będzie wspaniale.

Boże, dziękuję Ci, że nie jestem fajnym wierzącym.