O powołaniu słów kilka

Autor tekstu
kl. Michał
Samo zjawisko “powołania” wielu osobom kojarzy się z czymś nadzwyczajnym, tajemniczym, czasami nawet wręcz magicznym. Pamiętam jak kiedyś jedna z moich nauczycielek z liceum, kiedy spotkała mnie już jako absolwenta, zadała mniej więcej takie oto pytanie: Michał, powiedz mi jak to jest z tym powołaniem, bo ja w takie cudowne objawienia i „głosy z góry” nie wierzę. Nie powiem, trochę mnie zdziwiła ta jej dosłowna wizja powołania, która z pewnością ma swoje konkretne przykłady u wielu postaci zarówno Starego jak i Nowego Testamentu (chociażby „płonący krzew” i powołanie Mojżesza, powołanie Samuela, czy „osobiste” zaproszenie przez samego Jezusa wielu Jego uczniów), ale w moim przypadku – i myślę, że w większości przypadków w dzisiejszym świecie – „cudowne” powołanie poprzez wizję czy głos z nieba jest raczej rzadkością.

Samo zjawisko “powołania” wielu osobom kojarzy się z czymś nadzwyczajnym, tajemniczym, czasami nawet wręcz magicznym. Pamiętam jak kiedyś jedna z moich nauczycielek z liceum, kiedy spotkała mnie już jako absolwenta, zadała mniej więcej takie oto pytanie: Michał, powiedz mi jak to jest z tym powołaniem, bo ja w takie cudowne objawienia i „głosy z góry” nie wierzę. Nie powiem, trochę mnie zdziwiła ta jej dosłowna wizja powołania, która z pewnością ma swoje konkretne przykłady u wielu postaci zarówno Starego jak i Nowego Testamentu (chociażby „płonący krzew” i powołanie Mojżesza, powołanie Samuela, czy „osobiste” zaproszenie przez samego Jezusa wielu Jego uczniów), ale w moim przypadku – i myślę, że w większości przypadków w dzisiejszym świecie – „cudowne” powołanie poprzez wizję czy głos z nieba jest raczej rzadkością. 

Podobnie zresztą jak powołanie do każdego innego stanu, małżeństwa czy życia w samotności. Raczej rzadko się zdarza, żeby objawiał się nam anioł z nieba i mówił konkretnie „wolą jest Bożą, abyś Annę Kowalską z ulicy Polskiej 1a za małżonkę pojął” – o ile jest to prawdopodobne, to jak wspomniałem raczej nie zdarza się często. O wiele częściej natomiast każdy z nas jest prowadzony przez Boga i każdego dnia odkrywa z Jego pomocą swoje powołanie, krok po kroku. Do niektórych rzeczy musimy dorosnąć, do innych się przyzwyczaić, do wielu podejść z cierpliwością i miłością. Odkrywanie powołania dokonuje się w naszym życiu każdego dnia; Bóg, który zna nas lepiej niż my sami, pozwala nam odkrywać predyspozycje i talenty, którymi nas obdarzył na długą i czasami niełatwą drogę życia. To poprzez te znaki, które z Jego pomocą mamy odkrywać i odszyfrowywać, Bóg prowadzi nas ku wewnętrznemu przekonaniu, które ostatecznie formułujemy pewnego dnia: to jest moja droga… to jest wolą Bożą w moim życiu… tylko żyjąc w ten sposób osiągnę szczęście i będę zdolny/zdolna dzielić się nim z innymi. Podobnie działo się (i nadal dzieje, bo odkrywanie powołania to proces długotrwały) w moim życiu, czym chciałbym się z Wami właśnie teraz podzielić.

Historia mojego powołania nie jest niczym „nadzwyczajnym” z punktu widzenia dzisiejszego świata. Nie doświadczyłem żadnych nadzwyczajnych objawień, o których można by opowiedzieć w programach rodem z „Nie do wiary”. Nie przeżyłem też żadnych spektakularnych nawróceń, które by mnie uczyniły przeciwieństwem tego, czym byłem kiedyś. Jestem wdzięczny Bogu za sposób, w jaki postanowił mnie „poinformować” o tym jak mam odpowiedzieć na Jego konkretny plan dotyczący mojego życia. Jak już wspomniałem wcześniej, Bóg zna nas lepiej niż my siebie sami (por. Psalm 139, 1 – 18), dlatego Ten, który mnie stworzył, wybrał najlepszy możliwy dla mnie sposób – „stopniowo”. Gdybym miał porównać do czegoś historię mojego powołania to porównałbym ją do ziarna, które zasiane gdzieś w roli, podlewane i pielęgnowane, wzrasta powoli, by pewnego pięknego dnia ukazać się w całej swej okazałości.

Historia każdego z nas jest inna, każdemu Bóg wybrał inną drogę i każdego z nas inaczej poprowadził do jej odkrycia. Jeśli powrócimy do przykładu Mojżesza zobaczymy, że miał on pewne trudności z przyjęciem woli Bożej w swoim życiu. Rozdziały 3, 4, 6 i 7 Księgi Wyjścia ukazują bardzo ludzkie oblicze Mojżesza, który najzwyczajniej w świecie bał się podjąć powierzoną mu przez Boga misję: „A Mojżesz tak się tłumaczył przed Panem: «Oto mówienie sprawia mi trudność. Jakże więc faraon zechce mnie wysłuchać?»” (Wj 6, 30). Wymówek i obaw w stylu „a jeśli…” czy „poślij kogoś innego” jest wbrew pozorom bardzo dużo zarówno w historii Mojżesza jak i wielu innych postaci Starego Testamentu, a każda z nich jest cierpliwie wysłuchiwana i objaśniana przez Boga. Czytając tego typu historie sami się umacniamy – skoro oni, pełni wad, niedociągnięć i grzechów byli w stanie wypełnić Bożą wolę, często bardzo trudną i ryzykowną, to dlaczego ja nie mógłbym podołać temu zadaniu?

Jak już wspomniałem moje powołanie rozwijało się powoli, systematycznie, jak zasiane na polu ziarno – nie było tak, że pewnego dnia się obudziłem z „baobabem powołania” w duszy, który ktoś zasadził po cichu przez noc. Moje powołanie zaczęło się od pewnego zainteresowania w dzieciństwie. Zostałem ministrantem, spędzałem dużo czasu w kościele oraz na wspólnych wycieczkach, biwakach i obozach z innymi ministrantami i członkami oaz. Na co dzień widywałem wielu księży i siostry zakonne, przyglądałem się ich działalności w różnych dziedzinach życia – w kościele, w szkole, szpitalu, w czasie wolnym… Pan Bóg pozwalał mi się z tym wszystkim „oswajać” i powoli dorastać do pierwszych myśli o kapłaństwie. Pamiętam, że kiedy przychodziły mi do głowy te właśnie myśli o kapłaństwie, to moja odpowiedź na nie była „nie”, dlatego że… księża muszą mówić kazania! W moim ówczesnym odczuciu dziesięciolatka mówienie „z pamięci” przez dziesięć, piętnaście czy dwadzieścia minut przed wypełnionym po brzegi kościołem było po prostu rzeczą niemożliwą. Po pierwsze ze względu na ilość materiału do opanowania, po drugie ze względu na stres, bo przecież słuchałoby mnie tyle osób! Wielu z nas nie lubi być rzucanymi na głęboką wodę, ja też do tych osób nie należę, dlatego Pan Bóg dał mi sporo czasu, żeby się oswoić i przekonać, że to, do czego mnie powołuje, nie jest bynajmniej niemożliwe… Bóg nigdy nie daje nikomu zadania, które jest ponad jego siły. Jeśli powołuje mnie do czegoś, to na pewno zaopatrzył mnie wcześniej w talenty i zdolności, które mi umożliwią wykonanie „powierzonej misji”. Trzeba je tylko odkryć, a czasami odkryć na nowo – wiele razy dane mi było się przekonać, że coś, czego nie uważałem wcześniej za talent, będzie mi w życiu bardzo pomocne. Cała nasza osoba jest „dopracowana” przez Boga ze szczegółami, nie ma rzeczy zbędnych ani nieprzydatnych – zależy tylko od nas, czy je odnajdziemy i wykorzystamy. Nie znaczy to oczywiście, że jesteśmy wyposażeni w absolutnie wszystkie cechy, jakie powinien posiadać idealny ksiądz, idealna matka, idealny lekarz czy nauczycielka, świat byłby zbyt idealny gdyby tak było. Nie znaczy to także, że jeśli nie umiem śpiewać, rysować, prowadzić samochodu, tańczyć, gotować czy wspinać się po górach, że jeśli jestem nieśmiały czy mam odstające uszy, to jest to jakieś „niedopatrzenie” ze strony Stwórcy. Świat byłby może „piękniejszy” w sensie telewizyjnym, ale z pewnością niesamowicie nudny, gdybyśmy wszyscy byli jednakowi. Każdy z nas wpisuje się idealnie w niesamowicie bogatą kolorystykę rzeczywistości, która nas otacza; każdy z nas ma światu do zaoferowania coś, czego nie mają inni. Robimy to właśnie poprzez wierne wypełnianie swojego powołania – czyniąc przez to szczęśliwymi siebie, innych i w pewien sposób też Boga.

Ale wracając do historii mojego powołania. Przez lata szkoły podstawowej i średniej głos powołania odzywał się we mnie coraz częściej i coraz głośniej. Wiele wydarzeń i znaków, których doświadczałem w sytuacjach codziennych i w tych bardziej szczególnych, otwierało mnie powoli na pełną akceptację mojej życiowej misji. Również moja relacja z Bogiem zmieniała się stopniowo i rozwija do dnia dzisiejszego – nie jest już taka jaka była dwadzieścia, dziesięć czy pięć lat temu, nie jest już nawet taka jak Rok Czy miesiąc temu, a nawet wczoraj. Nie jest też tym bardziej taka, jaka będzie jutro czy za pięćdziesiąt lat, ponieważ zmienia się i umacnia każdego dnia. Nie jest to proces samoistny, każde powołanie i każda relacja usycha, jeśli nie jest „podlewana”; zarówno powołanie do kapłaństwa i relacja z Bogiem, jak i powołanie do małżeństwa/rodzicielstwa i relacja z mężem, żoną czy dziećmi. Dzisiaj niestety wiele osób tego nie rozumie, dlatego mamy tak wiele rozwodów i tragicznych sytuacji życiowych – miłość wymaga czasu i cierpliwości. Nasze powołanie oraz relacja z innymi i z Bogiem pozostanie tak samo piękna i intensywna jak była pierwszego dnia tylko wtedy, jeśli będziemy nad nią pracować. Kontynuując metaforę: z jednej strony także ja musiałem i muszę każdego dnia „dolewać” trochę wody od siebie, a z drugiej strony muszę pozwolić Bogu „dolać” Jego część: mój wysiłek nigdy sam nie wystarczy. To boskie „podlewanie” odbywa się w różny sposób. Zazwyczaj nazywamy je „łaską”, ale pod tym słowem kryje się wiele znaczeń. Ja dostrzegam tę łaskę każdego dnia choćby w działaniu Opatrzności, która objawia się w sytuacjach i wyzwaniach, które napotykałem i napotykam w różnym czasie i w różnych miejscach. W moim konkretnym przypadku było to wiele doświadczeń, szczególnie tych dla mnie nowych, w których odkrywałem i zbliżałem się do Boga, drugiego człowieka i siebie samego. Nie były to zawsze doświadczenia proste czy przyjemne i nie wszystkie rozumiałem w danej chwili, ale z biegiem czasu przekonałem się, że Pan Bóg we wszystkim miał jakiś cel. Ja, który w młodości nie byłem raczej showmanem i podchodziłem z dystansem do wielu rzeczy, dzisiaj mam na swoim koncie spory bagaż wspaniałych doświadczeń, które mnie uformowały i doprowadziły do dnia dzisiejszego. Są wśród nich między innymi liczne spotkania z ludźmi w różnych miejscach świata: poczynając od studiów w Krakowie, poprzez wyjazd do Włoch, a tam studia i licencjat w Rzymie, wolontariat w ośrodku dla niepełnosprawnych, pomoc w kuchni dla bezdomnych, spotkania i wyjazdy wakacyjne z młodzieżą, zwiedzanie wielu pięknych miejsc poza Rzymem, błogosławienie domów (czyli po naszemu „kolęda”)… poprzez Kanadę i studia, spotkania z młodzieżą na oazach i w grupach modlitewnych, pomoc w ośrodku dla osób starszych, pracę na parafiach polsko-, hiszpańsko-, niemiecko- i oczywiście anglojęzycznych, pracę powołaniową, zwiedzanie… poprzez Stany Zjednoczone i studia, potem „stałe” części formacji zakonnej, czyli m.in. nowicjat, który odbyłem w Woodstock (ale nie tym Woodstock…), pomoc w kuchni dla bezdomnych w Chicago, pomoc w prowadzeniu Wakacyjnej Szkoły Biblijnej dla dzieci, nauczanie w szkole polskiej, no i oczywiście zwiedzanie… Wiele z tych sytuacji było dla mnie wyzwaniem, często niesamowitym stresem, ale z drugiej strony te doświadczenia nauczyły mnie mnóstwa bardzo pozytywnych rzeczy. Odkryłem wiele talentów, które Bóg mi ofiarował, a których wcześniej w sobie nie widziałem i przy każdym z nich z radością dochodziłem do wniosku, że w moim powołaniu do kapłaństwa zakonnego będą mi służyć bardziej, niż gdziekolwiek indziej. Za wszystko to jestem dzisiaj wdzięczny Bogu, który to we mnie „zasiał” i jest ze mną każdego dnia na drodze mojego powołania pomagając mi nieustannie wraz ze swoim Synem i Duchem Świętym.

Obecnie pozostały mi jeszcze niecałe dwa lata do skończenia teologii, po których zostanę wyświęcony i prawdopodobnie wrócę do pracy do swojej prowincji (Ontario – Kentucky Province). Piszę „prawdopodobnie”, bo życie zakonne jest pełne niespodzianek i jeszcze nie wiem, jakie konkretne plany ma wobec mnie Pan Bóg i przełożeni. W nadchodzącym czasie cieszę się już na praktyki szpitalne w Kanadzie lub Stanach, a w nieco dalszej przyszłości na „misje” wśród rdzennych Indian na dalekiej północy Kanady. Cieszę się, bo już wiem, że każde takie doświadczenie daje mi możliwość spotkania niesamowitych ludzi, możliwość bycia z nimi w ich wielu dobrych i radosnych dniach, a także wspierania (w ramach moich skromnych możliwości) w dniach niepewnych, a często nawet tragicznych. Każde takie doświadczenie powoduje, że z radością dziękuję Bogu za ten piękny świat i wspaniałych ludzi, których stworzył i postawił na mojej drodze. Mam nadzieję, że w swojej ograniczoności byłem, jestem i będę dla nich tym, który im pomaga w spotkaniu z Bogiem dającym nadzieję, jakiej dzisiejszy świat nie jest w stanie zaoferować.

Kończąc powoli moją krótką historię muszę jeszcze powiedzieć, że to co napisałem to zaledwie część moich doświadczeń, które próbowałem jakoś sensownie zebrać w ogólną całość. Zwięzłość nie jest moją najmocniejszą stroną, ale mam nadzieję, że się w tym chaosie jakoś odnajdziecie. Jako podsumowanie chciałbym zacytować fragment z Księgi Jozuego (1, 9), który towarzyszy mi od jakiegoś czasu na drodze mojego powołania. Fragment ten dedykuję tym, którzy próbują odkryć swoje życiowe powołanie, szczególnie zaś tym, którzy – jak Mojżesz – mają wątpliwości i obawy, albo wręcz razem z nim mówią „Panie, poślij kogoś innego”. Do każdego z nas odkrywającego swoją życiową drogę Pan Bóg mówi tak, jak mówił kiedyś do Jozuego: „Bądź mężny i mocny! Nie bój się i nie drżyj, bo z tobą jest Pan, Bóg twój, wszędzie, gdziekolwiek pójdziesz”. Tej odwagi płynącej z doświadczenia żywego Boga życzę bardzo serdecznie Wam i sobie! Szczęść Boże!

Michał, CR

PS. Na sam koniec chciałem powiedzieć kilka rzeczy, od których powinienem był zacząć. Mam 26 lat, urodziłem się i wychowałem w Gdańsku, wstąpiłem do seminarium i zacząłem formację zakonną w Krakowie. Potem kontynuowałem ją w Rzymie, Waterloo (Kanada), St. Louis i Woodstock (USA), a obecnie jestem z powrotem w Rzymie, kończąc studia teologiczne na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim. Należę do kanadyjskiej prowincji Zgromadzenia Księży Zmartwychwstańców