Duchowość dziecięctwa

Autor tekstu
o. Dariusz Michalski SJ
„Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci,nie wejdziecie do królestwa niebieskiego”(Mt 18, 3)Ktoś powiedział, że rodzimy się dorosłymi, by w ciągu życia stać się dziećmi. To niezwykle trudne zadanie. Stawanie się dzieckiem jest głównym przesłaniem Jezusa. Często niestety pomijanym na rzecz wysiłków jakie możemy podejmować w pracy nad sobą, która często przemienia się w samozbawienie. Odrzucając nasze dziecięctwo w konsekwencji musimy odrzucić Boga jako naszego Dobrego Ojca.

„Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci,

nie wejdziecie do królestwa niebieskiego”

(Mt 18, 3)

Ktoś powiedział, że rodzimy się dorosłymi, by w ciągu życia stać się dziećmi. To niezwykle trudne zadanie. Stawanie się dzieckiem jest głównym przesłaniem Jezusa. Często niestety pomijanym na rzecz wysiłków jakie możemy podejmować w pracy nad sobą, która często przemienia się w samozbawienie. Odrzucając nasze dziecięctwo w konsekwencji musimy odrzucić Boga jako naszego Dobrego Ojca.

Jeśli nie ma dzieci, nie ma też ojca. Jeśli na wzór świata będziemy chcieli być mądrzy, silni, samowystarczalni wtedy Dobra Nowina o tym, że jesteśmy braćmi i siostrami, a Bóg jest naszym Dobrym Ojcem traci swój sens.

Życie jest tam, gdzie jest prostota i radość dziecka. Gdzie jest miejsce na dziecięcy zachwyt i fascynację światem. Tam, gdzie nie trzeba się chować i można pokazać siebie takim, jakim się jest naprawdę. Tam, gdzie jest miejsce na dziecięcą ufność. Cechą dziecka jest naturalność. Dziecko nie nosi masek. Nie chowa się za tytułami, wiedzą, rzeczami czy jakimikolwiek zabezpieczeniami. Wie że jest całe zależne od swoich rodziców. Czasem możemy być zaskoczeni spontanicznością dzieci. Ich wybuchami płaczu, głośnym śmiechem, krzykiem. Są po prostu żywe (czasem aż do bólu), pełne witalności. Widać, że życie przez nie przepływa, a one w nieskrępowany sposób, nawet same o tym nie wiedząc, przeżywają je z tym, co ono niesie.

Jeśli w dorosłym życiu zatracimy postawę dziecięcej ufności, prostoty i zgody na siebie takimi, jakimi jesteśmy przysporzymy sobie wiele cierpienia. Owszem, czasem uda nam się ukryć swoje cierpienie, ale serce wcześniej czy później przypomni nam o tym, że zostało skrępowane. Że brakuje mu oddechu i swobody. W Starym Testamencie mówi się o dwóch rodzajach serca: serca z kamienia i serca z ciała. To pierwsze jest sztywne i twarde. Usztywnione kanonami poprawnego zachowania, bezwzględnego przestrzegania zasad, ambicją i dążeniem do gromadzenia. Serce z ciała to właśnie serce małego dziecka. Delikatne, spontaniczne, ufne i miękkie. Serce, które może czuć, kochać i przeżywać. Które nie musi co chwilę korygować siebie. Nie musi niespokojnie krążyć wokół pytań: „Czy dobrze się zachowałem? Czy dobrze się odezwałem? Co inni o mnie pomyślą?” itd. To serce wrażliwe, a więc nie otoczone murem, wystawione na zranienia. Podatne na ból i cierpienie. Bo tylko takie serce może przyjąć życie w całości. Ze wszystkim, co ono niesie: ze zranieniem i z uleczeniem.

Jako dorośli próbujemy się zabezpieczyć. Wybieramy sobie z życia tylko smaczne kąski. Chcemy, żeby zawsze świeciło słońce. Albo żeby inni się do nas zawsze uśmiechali. Żeby przypadkiem nam czegoś nie zabrakło. Żeby zawsze był przy nas ktoś inny. Żeby wszystko w życiu wychodziło. Są to zabezpieczenia, które mają nam zapewnić życie, a tak naprawdę je nam odbierają. Trzeba nam się obudzić! Zobaczyć, że odrzucając noc odrzucamy też i dzień. Odrzucając chorobę odrzucamy też i zdrowie. Odrzucając samotność odrzucamy też obecność innych. Widać to jasno, gdy posiadamy to, o czym marzyliśmy i... czujemy się z tego niezadowoleni. Jest taki rodzaj dorosłości, która jest niczym innym jak farsą dojrzałego życia. Przypomina bycie rozpuszczonym dzieciakiem. Właśnie nie dzieckiem, ale dzieciakiem. Taki mały zdziecinniały człowieczek w nas pragnie nieustannie zdobyć to, czego jeszcze nie ma. Bo czuje ogromne niezadowolenie. Nie zauważa tego, co ma. A jeśli uda mu się zdobyć to, o czym marzył lub gdy ktoś inny ofiaruje mu to w darze przez chwilę czuje się usatysfakcjonowany. I już po chwili znów jest cały niezadowolony. To dobrze nam znana parodia człowieczeństwa. Każdy z nas w głębi serca jest takim rozpuszczonym dzieciakiem. Z jednej strony trzeba wziąć dzieciaka na obserwację. Przyjrzeć mu się dokładnie. A z drugiej nie pozwolić, aby nas sterroryzował. Trzeba mu stanowczo postawić granice. Obserwując siebie moglibyśmy przyznać rację definicji człowieka, która mówi, że jest nim ktoś, kto nieustannie pragnie posiadać to, czego teraz nie ma i ktoś, kto nie umie ucieszyć się tym, co ma. Przeciwieństwem niezadowolenia dzieciaka jest wdzięczność dziecka. Zdolność do zauważenia tego, co się ma (choć nie ma się wszystkiego). Zdolność do ucieszenia się tym, co jest. I do zrozumienia, że to, co jest jest wystarczające. Tak jak usłyszał to św. Paweł od Jezusa: „Wystarczy ci mojej łaski”.

Bycie jak dziecko, do którego wzywał Jezus jest zasadniczą postawą, dzięki której możemy naprawdę żyć. Dziecięctwo uczy nas czystości serca. Czasem można spotkać dorosłych, którzy nie mają problemów w kwestii czystości czy korzystania z dóbr. Panują nad swoimi popędami i zachciankami. Ale zarazem w swej poprawności są smutni, jakby pozbawieni życia. Skupieni na swej doskonałości. Płacą ogromną cenę za utrzymanie swej nieskazitelności. Inaczej jest z dzieckiem. W naturalny sposób popełnia błędy od czasu do czasu: przewraca się, brudzi, czasem się gubi. Ale wie, że zawsze jest przy nim kochający rodzic: ojciec lub matka, którzy je podniosą, przytulą, pocieszą. Wiedzą, że jest ktoś, do kogo zawsze mogą wrócić. Ktoś, kto będzie je kochał, gdy jest pobrudzone, przestraszone, zagubione. Gdy dorastamy i wkraczamy w dorosłe życie zaczynamy upatrywać swoją wartość w tym, aby się nie pobrudzić, dobrze wypaść, właściwie zachować, nigdy się nie zgubić, zawsze mieć rację i na wszystkim się znać. W ten sposób zabijamy w sobie, to, co najdelikatniejsze i najczystsze. Czystość dziecięcego serca nie polega na nie popełnianiu błędów, ale na nieustannym wyciąganiu pustych rąk w stronę Ojca. Gdy jako dorośli przeżywamy zniechęcenie opuszczamy z rezygnacją nasze puste ręce. Zapominamy, że to najlepszy moment, aby w geście dziecięcego zaufania wyciągnąć puste dłonie do Boga. Wtedy właśnie może dokonać się największy cud. Bo Bóg potrzebuje naszych pustych dłoni. Dłoni wyciągniętych do Niego. Właśnie one są świadectwem naszej prostej, dziecięcej wiary. Wiary opartej na Ojcu, nie na nas.

Lubię obserwować zabawy rodziców z małymi dziećmi, które dopiero co uczą się stawiać pierwsze kroki. Mądry rodzic zostawia swoje dziecko, odchodzi na parę kroków i rozstawia szeroko ramiona. Dziecko wyciąga swoje rączki w jego stronę i próbuje stawiać samodzielne kroki. Ileż radości sprawia obojgu, gdy dziecko wpada w ramiona ojca lub matki i zostaje przytulone. Największą radość sprawia nam nie to, co możemy zmieścić w naszych dłoniach w geście posiadania, ale to, co co możemy wyrazić przez puste dłonie. Bóg czeka na ten prosty gest naszego dziecięcego zaufania do Niego. Także w relacji do drugiego człowieka możemy przyjąć go bezwarunkowo, gdy nasze dłonie są puste. Gdy nie ma w nich warunków, oczekiwań czy nastawień. Wtedy nasze dłonie są puste. Czyli są wolne. Są jak ręce małego dziecka. To takie dłonie mogą przemieniać świat.

Świat goni za tytułami, bogactwami i sensacją. W ten sposób gubi największy dar: prostotę dziecięctwa, która jest największym skarbem każdego z nas. Odnaleźć siebie to odnaleźć piękne, choć czasem przestraszone i niepewne dziecko w nas. To przytulić je w sobie i pozwolić mu żyć. To otoczyć je opieką i szacunkiem. Tak jak umiemy - zwyczajnie pokochać je w nas. A wtedy ono odwdzięczy się nam swoją radością, ufnością i chęcią życia. Wtedy odkryjemy, że życie nie musi być wielkim ciężarem, ale wielką przygodą. Przecież właśnie za tym najbardziej przepadają dzieci. Warto spróbować. Nie mamy nic do stracenia, a tak wiele do wygrania!