Głęboka przyjaźń z Jezusem

Autor tekstu
kard. Carlo Maria Martini
Udzielę wam kilku wskazówek pomocnych w modlitwie osobistej.Pierwsza ma charakter czysto kontemplacyjny: „Dziękuję, Panie, ponieważ pokochałeś mnie jako pierwszy i ponieważ nadal czynisz to bez mojej zasługi! Dziękuję, ponieważ mogę być pewny Twojej miłości i jestem pewny, że Twoja miłość do mnie nigdy nie ustanie.

Udzielę wam kilku wskazówek pomocnych w modlitwie osobistej.

Pierwsza ma charakter czysto kontemplacyjny: „Dziękuję, Panie, ponieważ pokochałeś mnie jako pierwszy i ponieważ nadal czynisz to bez mojej zasługi! Dziękuję, ponieważ mogę być pewny Twojej miłości i jestem pewny, że Twoja miłość do mnie nigdy nie ustanie.

Dziękuję, ponieważ w Eucharystii obdarzasz mnie pewnością, rękojmią prawie namacalną Twojego postanowienia miłowania nas w sposób zwycięski, nieodparty i nieodwołalny”.

Drugą wskazówkę przedstawię w formie pytania odnoszącego się do nas: czy rzeczywiście doświadczam pokoju na myśl, że Jezus mnie kocha a więc mi przebacza, czy też jestem stale nieco niespokojny z powodu tego, co we mnie nie funkcjonuje, z powodu tego, czego nie udaje mi się zrobić, ze względu na to, że nie potrafię dorównać miłości Jezusa?

Owszem, jest rzeczą słuszną, że ta ostatnia wątpliwość budzi w nas troskę; zawsze musi się to jednak dokonywać w kontekście pewności, że Jezus nas kocha i nie opuści nas nigdy, nie zaprzestanie być wierny, pomimo naszych niewierności.

Często nie potrafimy przebaczyć sobie naszych wad, naszych zaniedbań, naszych niedoskonałości, a jednak Jezus już nam je przebaczył i nie gniewa się na nas; rozumie nas, dodaje nam zachęty, obejmuje nas.

To jest „myślenie o Bogu właściwie”, jak mówi Księga Mądrości: „Umiłujcie sprawiedliwość, sędziowie ziemscy! / Myślcie o Panu właściwie / i szukajcie Go w prostocie serca!” (1, 1).

Na trzeci trop naprowadził mnie jakiś czas temu pewien kapłan. Zadawał on sobie pytanie, czy rzeczywiście jest psychologicznie prawdopodobna przyjaźń z Jezusem, którego nie widzimy, przyjaźń, której wyrazem jest uczucie, czułość, ufność, delikatność właściwa dla miłości ludzkiej. Cytuję jego list: „W tych latach żywiłem wątpliwość co do faktu, że w miłości do Jezusa mogłaby ujawniać się uczuciowo moja więź z Nim. Wydawało mi się to racjonalizowaniem, ponieważ, z braku kobiety i dzieci, wobec których realizuje się ten aspekt życia, niezasłużenie przelewa się go na Jezusa Chrystusa. Z drugiej strony sądzę, że sprowadzenie miłości do Jezusa do czynienia Jego woli jest nieco redukcyjne. Zaspokaja władzę rozumu, wolność, ale pozostawia odkrytą całą sferę uczuć i emocji, rodząc ryzyko, niezbyt zawoalowane, że będzie się następnie szukać kompensacji na tym polu. W jaki sposób jest więc możliwe, aby postrzegać to zwrócenie się ku Jezusowi w sposób mistyczny, tkliwy, serdeczny, jako coś autentycznego, a nie jako racjonalizowanie pewnego braku, pewnego niedostatku uczuciowego?”.

Problem jest stosunkowo nowy, kiedyś prawdopodobnie w ogóle się nie pojawiał. Wiemy, że bardzo wielu świętych podtrzymywało niezwykle tkliwą przyjaźń z Jezusem: święty Franciszek z Asyżu, święty Antoni z Padwy, święta Teresa z Avila, święty Jan od Krzyża, święty Franciszek Salezy, święta Teresa od Dzieciątka Jezus... Okazywali wobec Jezusa tę tkliwość, to uczucie, te gesty, które zastrzega się dla głęboko miłowanego przyjaciela. Zaangażowane w to były także ich ciała, ich emocje.

Przede wszystkim w latach siedemdziesiątych, po roku 1968, pojawiły się krytyczne głosy w stosunku do tego rodzaju postaw, uznawanych za fantazje i formy kompensacji uczuciowej. Tego rodzaju myślenie dotknęło również takich praktyk, jak nawiedzenie Najświętszego Sakramentu, uważane za przejaw dewocji i dlatego nieodpowiednie dla osób dojrzałych w wierze.

Dzisiaj zagadnienie to nie jest może tak naglące, ale w gruncie rzeczy problem istnieje także w nas. Co powiedzieć na ten temat?

Uważam przede wszystkim, że możemy sobie wyobrazić także tę „psychologiczną” przyjaźń z Jezusem. Jest ona prawdopodobna i prawdziwa. To nie jest złudzenie, ale relacja możliwa do urzeczywistnienia. Ta „psychologiczna” przyjaźń z Jezusem wyraża się uczuciem i delikatnością głębokiej przyjaźni ludzkiej. Utrzymuję więc, że jest uzasadniona i możliwa. Historia duchowości – jak powiedziałem – pokazuje nam, że zawsze istniała: od świętego Ambrożego, który zwracał się do Jezusa w niezwykle czułych słowach, aż – sięgając do naszych czasów – po Charles’a de Foucaulda. To oznacza więc, że ma ona swoją rację bytu, że jest to pewna stała wartość, pewien archetyp. Osoby, które opowiadają mi w zaufaniu o swoim sposobie modlitwy, przeżywają tego rodzaju głęboką zażyłość.

Na pewno nie jest taka sama dla wszystkich i we wszystkich czasach. Zależy od temperamentu, od sposobów wyrażania, od wieku – modlimy się innymi sposobami w młodości, w wieku dojrzałym, w starości. Zależy od rodzaju pocieszenia afektywnego, którym Bóg nas obdarza: kto otrzymuje liczne pocieszenia wewnętrzne, łatwo doznaje poruszeń; kto żyje w oschłości, ten ofiaruje samego siebie, ale nie ma bogactwa uczuć – a pomimo to popełniłby błąd, gdyby nią wzgardził.

W Kontemplacji dla uzyskania miłości święty Ignacy naucza, „że, miłość polega bardziej na uczynkach niż na słowach. Miłość polega na wzajemnej wymianie dwóch stron, to znaczy, że kochający daje i przekazuje umiłowanemu to, co sam posiada, albo z tego, co posiada lub co leży w jego możliwości. I wzajemnie – kochany kochającemu. Inaczej mówiąc, jeżeli jeden ma wiedzę, [powinien ją] przekazywać, temu, który je nie posiada; podobnie [jeśli ma] zaszczyty, bogactwa. I tak jeden [przekazuje] drugiemu” (Ćwiczenia duchowne, nr 230 i 231). Tak więc Ignacy opowiada się za pewną powściągliwością: miłość jest prawdziwa, kiedy wyraża się w uczynkach, w przekazywaniu dóbr, moglibyśmy powiedzieć w posłuszeństwie woli Bożej, w piciu kielicha męki.

Są jednak potrzebne także słowa, uczucia, emocje. Byłoby wielkim błędem je cenzurować. W imię posłuszeństwa jakieś tam teorii psychologicznej. Powinniśmy natomiast odwoływać się do wielkiej i stałej tradycji Kościoła.

Relacja przyjaźni z Jezusem jest szczególnie istotna dla prezbitera: czuć się kochanym i kochać Go, dając temu wyraz nawet w bardzo prosty sposób.

Bardzo znamienny jest tu werset ewangelisty Marka, który mówi o uczniach: „I ustanowił Dwunastu, aby przebywali z Nim” (3, 14). Właściwe jest więc obstawanie przy przebywaniu z Jezusem. Chcemy nie tylko być Mu posłusznym i robić coś dla Niego, ale jak najczęściej przebywać w Jego bliskości: w adoracji, na przedłużonej modlitwie, w milczeniu, w uczuciu, które Pan nam daruje i które może wzrastać także z dużą siłą.

Jest to właściwa droga. Każdy znajdzie własną miarę, ale uważam, że nie można bezkarnie zaniedbać aspektu własnej uczuciowości, karą – jak pisał mój rozmówca w liście – jest znalezienie kompensacji gdzie indziej.

Na zakończenie zapraszam was, abyście przyjrzeli się sobie pod kątem pytania: Jak troszczę się o przebywanie z Jezusem w cichej modlitwie osobistej, w adoracji eucharystycznej, w liturgii, we mszy świętej, w zawierzeniu całego siebie? To nie jest tylko fakt obiektywny, ale także wielkie bogactwo subiektywne i emotywne?

Współczesna nauka psychologii powiada nam, że tym, co poprzedza wolę jest emocja. Następnie nasza wolność osądza, które emocje można zaakceptować, a które należy odrzucić. Emocje pozostają jednak tkanką naszego codziennego działania, bez której człowiek wysycha niczym kawałek drzewa. W konsekwencji usunięcie ich z modlitwy, a przede wszystkim z relacji z Jezusem, może okazać się bardzo niebezpieczne.

Zwróćmy się więc ku tajemniczej i zagadkowej postaci ucznia, którego Jezus miłował, abyśmy zostali pouczeni także w tej kwestii.

Powyższy tekst zaczerpnięty jest z książki kard. Carlo Marii Martiniego pt. "Ciemność i światło", opublikowanej nakładem wydawnictwa WAM w Krakowie w 2012 roku.